niedziela, 31 maja 2015

Rozdział 75 „Zabawa w kotka i myszkę”

Jak obiecałam J Ten jest dłuższy, to w końcu cały rozdział, a nie tylko fragment. Nie jest niestety tak długi jak były normalnie rozdziały, ale trochę wybiłam się z rytmu. Następny będzie jeszcze dłuższy, to Wam obiecuję. Chciałam Wam również bardzo serdecznie podziękować za komentarze pod poprzednim rozdziałem, naprawdę wspaniale motywujecie do pisania, aż chce się kontynuować J Byłby wcześniej, ale z moim szczęściem dwie ósemki naraz zaczęły mi wychodzić, mało przyjemne gwarantuje, i trochę wolniej szło mi pisanie. W każdym razie zapraszam do czytania i komentowaniaJ Następny rozdział najpóźniej za tydzień.


Zgodnie z poleceniem, godzinę później wszyscy siedzieliśmy w Skrzydle Szpitalnym i czekaliśmy na swoją kolej. Jak można sobie wyobrazić, trwało to dosyć długo, w podobnym terminie badani byli wszyscy Gryfoni, przy czym pierwszeństwo otrzymali ci najmłodsi. Jako szósty rocznik musieliśmy tam siedzieć całkiem długo. Na szczęście każdy pacjent zajmował pani Pomfrey maksymalnie około pięciu minut, więc nie było tak źle. Mimo to zaczynałam się powoli nudzić.
- Lily Evans!
No wreszcie! Z naszej grupki zostałam już tylko ja. Reszta wyszła już jakiś czas temu, na szczęście bez żadnych objawów choroby, jedynie z poleceniem brania eliksiru, którego nazwy nie zapamiętałam, tak na wszelki wypadek. Poszli już zresztą wszyscy na kolację, żeby się nie spóźnić, ale obiecali poczekać tam na mnie.
Nie ma, co dłużej tego przedłużać – pomyślałam i weszłam do Skrzydła Szpitalnego. Panował tam naprawdę niezły rozgardiasz. Większość łóżek była zajęta przez uczniów w różnym stadium choroby, a i te chwilowo jeszcze wolne kozetki prawdopodobnie niedługo zostaną zaangażowane w pomoc kolejnym czarodziejom z wyjścia z choroby.
- Zapraszam, panno Evans – zawołała do mnie pani Pomfrey, gestem wskazując mi, na którym łóżku mam się położyć.
No i co ja biedna miałam zrobić? Szybko wykonałam polecenie, nie mogąc jednak się powstrzymać, zadałam jedno, krótkie pytanie.
- O co właściwie chodzi z tymi chorobami?
- Profesor Dumbledore wyjaśni wam wszystko dzisiaj na kolacji – odpowiedziała spokojnie pielęgniarka, podchodząc do mojego łóżka. – Trwałoby za długo, gdybym każdemu musiała wszystko tłumaczyć – dodała po chwili, widząc moją zdziwioną minę.
No w sumie jest to dosyć logiczne, jakby nie patrzeć.
- A teraz, proszę się nie ruszać, panno Evans – zakomenderowała mi pielęgniarka, po czym zaczęła powoli przesuwać różdżkę od moich palców do stóp, aż do czubka głowy.
Nie powiem, było to dosyć dziwne odczucie. Jakby ktoś lekko kładł pasma jakieś miękkiej tkaniny na poszczególnych częściach mojego ciała, przyciskał je mocno, a potem zsuwał w dosyć szybkim tempie. Trochę specyficzne. Zresztą samo zaklęcie też w ten sposób wyglądało. Z różdżki Pomfrey wydobywała się pasmami biało-niebieska para, która owijała się wokół moich nóg, rąk i innych takich, po czym minimalnie zaciskała się i szybko wracała do różdżki pielęgniarki.
- Cóż, panno Evans, jest pani całkowicie zdrowa , proszę tylko pamiętaj o braniu eliksiru, raz dziennie, łyżeczkę – stwierdziła po chwili czarownica, uśmiechając się do mnie. – Na szczęście, jedno z waszej gromadki mi tu wystarczy, jakby was było więcej, roznieślibyście mi Skrzydło Szpitalne.
Słysząc to tylko uśmiechnęłam się niewinnie do stojącej przed mną kobiety, nie mogłam się jednak zaprzeczyć temu, co właśnie powiedziała.
- No, zmykaj, już niedługo zostało do kolacji, a jeśli chcesz się dowiedzieć, co się dokładnie stało, nie możesz się zbytnio spóźnić – pośpieszyła moją, zwlekającą z lekka, osobę pielęgniarka.
No i to był bodziec, którego potrzebowałam. Jak wszystkim wiadomo, jestem dosyć ciekawska, więc perspektywa nieposiadania informacji z pierwszej ręki spowodowała, że moje, powolne dotychczas, kroczki zamieniły się w szalony sprint w kierunku Wielkiej Sali. Zwolniłam tylko na chwilę, tuż przed drzwiami, żeby uspokoić serce bijące z prędkością nadświetlną i doprowadzić się do jako takiego porządku.
- Lily, czy ty przed chwilą przebiegłaś maraton? – zapytał się Remus, gdy usiadłam naprzeciwko niego przy stole Gryfonów.
- Nie, skąd ten wniosek? – spytałam, starając się przypomnieć sobie, którego objawu biegu zapomniałam ukryć.
- Masz strasznie roztrzepane włosy. A wszyscy wiemy, jak bardzo dbasz o swoją fryzurę – stwierdził chłopak ze śmiechem.
- Ugh… Wiedziałam, że o czymś zapomniałam – jęknęłam, szybko transfigurując najbliższą mi serwetkę w szczotkę do włosów, czym wywołałam głośny śmiech całej naszej gromadki.
No ja sobie wypraszam. Staram się uporządkować to ptasie gniazdo na mojej głowie, żeby nie wyglądać jak niewydarzona wiedźma z pierwszej lepszej bajki dla dzieci, a oni co? Mają czelność się ze mnie śmiać. Ta zniewaga krwi wymaga. A te eksplodujące w twarze moich przyjaciół czary z sokiem dyniowym to wcale nie była moja sprawka. Ani trochę, wypraszam sobie takie insynuacje.
Na szczęście, zanim którykolwiek z moich znajomych zdążył zauważyć raczej psotny uśmieszek na moje twarzy, profesor McGonnagal zwróciła na siebie uwagę wszystkich obecnych w Wielkiej Sali uczniów.
- Proszę wszystkich o uwagę! – Po sali poniósł się echem wzmocniony echem głos nauczycielki transmutacji. – Jak już wszystkim wam wiadomo albo i nie, czarodziejów w Wielkiej Brytanii od czasu ostatniego ataku Śmierciożerców zaczęły trapić rozmaite choroby, wszystkie wywołane przez magię i dotykające tylko osób obecnych tamtego feralnego dnia na ulicy Pokątnej. Jednak dokładniej opowie wam o tym profesor Dumbledore, który ma zdecydowanie bardziej szczegółowe informacje na ten temat – dodała czarownica, ustępując miejsca na podium dyrektorowi.
- Jak część z was mogła zauważyć, nie byłem w pełni przekonany, że zorganizowanie wycieczki na ulicę Pokątną w tak niebezpiecznych czasach to całkowicie dobry pomysł. – No ja się zorientowałam, nie wiem, jak inni. Ale zaraz, czyli moje teorie spiskowe mogły wcale nie być teoriami spiskowymi! – Minister Magii nalegał jednak na tą wyprawę, aby przekazać społeczeństwu czarodziejów, że wszystko funkcjonuje normalnie i Ministerstwo ma wszystko pod kontrolą. Wszyscy wiemy jak to się skończyło.
No cóż, dyrektor zdecydowanie nie jest zbyt zadowolony z Ministerstwa Magii, zresztą ciężko mu się dziwić. Narazili nas na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Ciekawe, czy wieści o tym trafia do gazet? Pewnie nie, po co siać panikę?
- Niestety atak na ulicę Pokątną nie był jedyną akcją zaplanowaną w tym czasie przez Śmierciożerców. Otóż moi drodzy, wypuścili oni w powietrze pewien eliksir, pod nazwą ubique morbo*, nie wiem, czy którekolwiek z was coś o nim wcześniej słyszało.
Nie mogłam się powstrzymać, przed rzuceniem szybkiego spojrzenia w kierunku stołu Ślizgonów. Jeśli ktoś miałby wiedzieć, że istnieje taki eliksir, to tylko on. Nie pomyliłam się, znam go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że gdy zagryza w ten sposób wargę wie coś, o czym nie powinien mieć najmniejszego pojęcia. Ech, on się chyba nigdy nie zmieni.
- Tak też sądziłem – kontynuował profesor, widząc zagubione miny wszystkich uczniów, no prawie wszystkich. – Eliksir ten tuż po uwarzeniu zmienia się w niemalże przezroczysty gaz o lekkim zapachu wanilii, niemalże niewyczuwalnym po uwolnieniu go w pomieszczeniu, a już tym bardziej na dworze.
Merlinie, oni znowu bawią się tą przeklętą na wieki księgą! Mam niejasne wrażenie, że nie było to nic na serio, że ten eliksir miał nam tylko pokazać, że nie jesteśmy bezpieczni, a Śmierciożercy są wśród nas i mają dostęp do nieograniczonych zasobów. Jest źle, jest gorzej niż źle, wszyscy umrzemy! Dobra, Lily, bez paniki, bez walki nas nie dostaną, najpierw wybijemy ich wszystkich, co do jednego. I to jest myśl.
- Pewnie zastanawiają was skutki dostania się tego eliksiru do dróg oddechowych czarodziejów. Cóż, co dziwne, rzadko kiedy są one śmiertelne – zaczął dyrektor, chociaż można było zauważyć, że nie jest tym faktem szczególnie zdziwiony. – Eliksir ten wywołuje niegroźne choroby, od przeziębienia po zapalenie płuc**. Niestety jako, że są one magicznego pochodzenia, mogą wystąpić pewne nieoczekiwane objawy uboczne, konkretniej rzecz ujmując, przez parę dni po wyleczeniu magia tych, na których wpłynął ten eliksir może zachowywać się lekko dziwnie.
W ustach profesora Dumbledore’a, który jest powszechnie znany ze swojej ekstrawagancji, zabrzmiało to szczególnie złowrogo. Przynajmniej dla mnie, telepatką nie jestem, Merlinowi niech będą, dzięki, więc o innych nic nie powiem. Znaczy mogłoby to być przydatne, ale też niezmiernie upierdliwe. No, bo wyobraźcie to sobie, słuchać myśli innych ludzi dzień w dzień, nawet tych nieprzesadnie inteligentnych, tych, którzy za tobą nie przepadają, tych, którzy mają różne głupie pomysły. Dziękuję, ale nie.
- Najbardziej znanym przypadkiem, była sytuacja, gdy pewna dwudziestoletnia czarownica przez przypadek zamieniła swoją kuchnię w las tropikalny. Aczkolwiek większość osób, co najwyżej tłukło szklanki – dodał dyrektor uspokajająco. – Proszę, pamiętajcie jednak wszyscy o eliksirze przepisanym wam przez panią Pomfrey, możecie być pewni, że unikniecie wtedy ewentualnego rozwinięcia się choroby w późniejszym czasie.
Dalej nie odpowiedział dyrektor jednak na męczące mnie pytanie. Dlaczego tylko część osób zachorowała? To jest stosunkowo interesujący temat.
- Jeszcze tylko jedna kwestia odnośnie tego eliksiru i przestanę was zanudzać – kontynuował profesor Dumbledore. – Pewnie zastanawiacie się, czemu nie zachorowaliście wszyscy, a jedynie część z was. – No wreszcie, temat, który mnie interesuje! – Otóż, wcześnie objawy choroby pojawiają się tylko u osób, które były osłabione, niewyspane, zmęczone lub ogólnie w gorszej kondycji fizycznej tamtego dnia. Reszta z was również by zachorowała, jednakże później, stąd też konieczność picia wspomnianego już eliksiru. A teraz moi kochani, wracajcie do jedzenia.
To jest jakieś wytłumaczenie. Miałam tylko nadzieje na coś bardziej magicznego. To brzmi niezmiernie logicznie i naturalnie. To samo tyczy się przecież niemagicznych chorób. Chociaż z drugiej strony wystarcz mi ekscytacji jak na resztę życia. Czy mogłabym przeżyć resztę życia bez jakiegokolwiek niebezpieczeństwa czyhającego na mnie za rogiem? Nie? Tak sądziłam.
- Co o tym sądzicie? – pyta nagle Syriusz.
- Że to nieźle porąbane – odpowiada James z nad swojej kanapki. – Śmierciożercy i dosyć niegroźny eliksir? Musi być jakiś ukryty motyw – stwierdza całkiem logicznie chłopak.
- Jak dla mnie, to chcą nam pokazać, że mogliby nas zabić bez większych problemów, taka gra w kotka i myszkę, wiecie? Sądzę, że są spore szanse, że chcą nas przestraszyć. W ten sposób mogą zyskać wielu członków. W końcu nikt nie chce umierać bez potrzeby i ci bardziej strachliwi mogą pobiec w te pędy do Voldemorta i przysiąc mu wierność. Wtedy będą wiedzieć o ewentualnych atakach i będą mogli ochronić siebie i swoich bliskich – mówię cicho.
- A wśród tych, którzy za nic się nie przyłączą do Śmierciożerców wzbudzi to strach. Zdusi nadzieję, spowoduje wybuchy paniki i ogólnie rzecz biorąc zmniejszy chęć ludzi do walki – zgodziła się ze mną Ann. – Strach to potężna broń.
- W takim razie to dobrze, że jesteśmy w Gryffindorze, czyż nie? – spytał Syriusz, starając się za wszelką cenę poprawić atmosferę. – W domu mężnych i walecznych, niewiedzących, co to strach, czy jak nas tam ta stara czapka nazwała.
Wszyscy roześmiali się, słysząc słowa chłopaka. Och, żeby to tylko było takie proste, żeby żadne z nas nie bało się, co przyniesie jutro.
- A, Lily, co to było z tymi eksplodującymi czarami? – padło nagle pytanie, o którym ciągle miałam nadzieję, ze wszyscy zapomnieli.
- A no wiesz, James, tak jakoś wyszło…

* choroba wszędzie, po łacinie, według Google TranslatoraJ
** wiem, że to nie jest niegroźna choroba, sama kiedyś miałam, skumulowaną z zapaleniem ucha, więc z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że upierdliwe cholerstwo, ale doszłam do wniosku, że u czarodziei można to potraktować jako raczej lekką chorobę, skoro złamane ręce leczą w chwilę, a kość odrasta kilkanaście godzin…




7 komentarzy:

  1. Hahaha nie , nie mogę jesteś genialna . Ptasie gniazdo. Sok .
    Cieszę się,że rozdziały pojawiają się częściej .
    Wydawało mi się ,że Darcos jest silnie. Nie wiem może wtedy była zmęczona,niewyspana jak napisałaś .
    Biedna Lilka myślała ,że w natłoku spraw James zapomni .
    W każdym bądź razie czekam na następny rozdział z niecierpliwością .

    OdpowiedzUsuń
  2. Jesteś niesamowita...kocham Twój blog...ja chcę więcej

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozdział jest niesamowity <3 Jesteś świetna :) Czekam na nexta :*****
    Pzdr :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Ciesze się że wróciłaś do pisania :) bez Ciebie i nowych rozdziałów było mi nudno.
    Rozdział jak zwykle super..
    Czekam na następny, pozdrawiam i życzę weny :***
    Ann

    OdpowiedzUsuń
  5. '(...) czy jak nas ta stara czapka nazwała' powaliło xD
    Rozdział cudny *,*

    Ps: może wpadniesz?
    http://jelen-i-lania-ff-evans-potter.blogspot.com/?m=1

    OdpowiedzUsuń
  6. Hahahahahaha!
    Padłam i nie wstaje XD Świetny rozdział. Bardzo mi się podoba to, że Lilka jest taka zabawna :D Czekam na jakąś akcje ze strony huncwotów, bo bardzo mi tego brakuje.

    Pozdrawiam,
    Rudzielec.

    OdpowiedzUsuń
  7. Niesamowity blog. Podziwiam Twój talent i doświadczenie.

    http://liljam.blog.pl

    Zapraszam do siebie ;)

    OdpowiedzUsuń