niedziela, 30 grudnia 2012

Rozdział 51 „I znajdą się tacy, którzy się nie poddadzą”


Znowu mi wyszło pół żartem, pół serio. Naprawdę miałam w planach bardzo wesoły rozdział, ale… No właśnie;) Komentujcie kochani, bo komentarze karmią wena;)
Szczęśliwego i ekscytującego Sylwestra i Nowego Roku życzę;)
Asia


            Czas do wizyty u Dorcas upłynął mi całkiem szybko. Praktycznie codziennie spotykałam się z przyjaciółmi, nadrabiałam stracony czas z rodzicami, ba nawet przemogłam się i zadzwoniłam do siostry, no konkretniej mama zadzwoniła do pensjonatu , w którym się zatrzymała, a ja tylko skorzystałam z okazji i wzięłam od niej na chwilę słuchawkę, ale liczy się fakt, czyż nie? W gruncie rzeczy cała rozmowa nie przebiegała aż tak źle, jak się spodziewałam…

Nie byłam w stu procentach pewna, czy to dobry pomysł, ale chyba wypada się, chociaż przywitać z własną siostrą? Prawda?
- Lily! Chodź tutaj, właśnie skończyliśmy rozmawiać! – zawołał mnie tata.
            „W każdym razie teraz i tak nie mam wyboru” – pomyślałam, zbiegając po schodach. Oczywiście swoim zwyczajem musiałam niemalże zabić się, wpadając na drzwi od salonu. Rozmasowując bolące kolano pokuśtykałam do rodziców i wzięłam od mamy słuchawkę od telefonu. Niepewnie podniosłam ją do ucha, po czym powiedziałam cicho:
- Cześć.
- No hej. Widzę, że wróciłaś do domu – odpowiedziała mi Petunia. Może mi się tylko wydawało, ale chyba słyszałam ulgę w jej głosie.
- W sumie tak, dlaczego miałabym nie? – spytałam zdziwiona.
- Wnioskując po tym, co można przeczytać ostatnio w gazetach i po tym, że doskonale wiem, że to nie żadne wypadki, tylko ci twoi. – Tu chyba zauważyła, że wciągnęłam ze złości powietrze, po dodała – Nie miałam nic złego na myśli, chodziło mi tylko o to, że nie są zwyczajnymi ludźmi, jak ja czy rodzice.
            No dobra, niech jej będzie.
- W każdym bądź razie – kontynuowała – przez ostatnie kilka dni nie było sposobu na skontaktowanie się ze mną i obawiałam się, że mogli wymyślić coś w stylu atak na ten wasz cały pociąg, czy coś w tym stylu.
- Eee tam. Nie martw się, aż tak głupi to oni chyba nie są. Znaczy się chodzi mi o to, że Voldemort…
- Czyli szef tych, jak im tam było, Śmierciożerców, tak? – przerwała mi dziewczyna.
- Tak. On się boi Dumbledore’a , w sensie dyrektora Hogwartu, więc szczerze wątpię, aby zdecydował się na taki krok. Poza tym jest spore prawdopodobieństwo, że wśród uczniów znajdują się jego przyszli zwolennicy, więc, po co miałby ich atakować? – dokończyłam swoją myśl.
- Mnie nie pytaj – zaśmiała się Petunia. – Większego sensu to nie ma, ale człowiek, który morduje i torturuje innych tylko ze względu na pochodzenie do końca normalny na pewno nie jest.
- Też prawda – zgodziłam się.
W tym samym momencie usłyszałam echo krzyku „Petunia! Zbieraj się! Wychodzimy!”
- Zakładam, że słyszałaś wrzask opiekunki? – spytała się mnie retorycznie siostra, po czym westchnęła – Do zobaczenia w domu, Lily.
- Do zobaczenia – pożegnałam się, po czym odłożyłam słuchawkę.

            Prawdę mówiąc naprawdę mnie zdziwiła tym, że martwiła się o mnie. Ale mimo wszystko jestem przecież jej siostrą i więzów krwi nic nie zmieni. Możemy się nie lubić, ale zawsze będziemy w jakiś sposób będziemy się o siebie troszczyć, taka kolej rzeczy. Pewnie, dlatego Syriusz nadal pragnie uznania swojej rodziny.
            Ale zmieńmy wątek, mam zdecydowanie przyjemniejsze tematy do rozmyślań. Mianowicie musiałam się zdecydować, co wziąć ze sobą do Dorcas. Pomijam oczywiście wszystkie ubrania i tego typu rzeczy, bo nad tym zastanowię się rano, ale pozostało mi jeszcze wybranie gier, kart do gry itp. Pomijam oczywiście fakt, że Huncwoci mają tego najwięcej, bo to mnie przypadło zdecydowanie się, co mogłoby nam się przydać, sporządzenie listy i rozesłanie chłopakom informacji, co mają wziąć. Prawdę mówiąc miałam zrobić to wczoraj, ale oczywiście nie udało mi się do tego zabrać. Nie ma to jak „świetna” organizacja, prawda?
            W każdym bądź razie lista przedstawia się następująco:
- Eksplodujący Dureń
- Szachy, mugolskie i czarodziejskie
- Gargulki
- Fałszoskop, wiadomo do gry w butelkę i „prawdę czy wyzwanie?”
- Karty, znowu wersje z obu światów
- Piłkę do siatkówki, piłki nożnej, kosza, w gruncie rzeczy, jaka będzie, bo rodzice Dor to czarodzieje, więc nie ma problemu z transmutacją.
            No i chyba tyle, porozsyłałam powyższą listę po wszystkich znajomych, z dopiskiem, że gdyby coś im jeszcze wpadło do głowy, to bez skrepowania mogą przynieść. Gdyby nie fakt, że niestety magii poza Hogwartem używać nie można, to rzuciłabym na spis zaklęcie, które automatycznie wykreślałoby rzeczy, które już ktoś wziął, żebyśmy się nie dublowali, ale na reguły nie ma mocnych, a ja wylecieć ze szkoły za taką bzdurę nie planuję.
            Z poczuciem spełnionego obowiązku położyłam się do łóżka, gdzie szybko zapadłam w niespokojny sen. Prawdę mówiąc nie miałam zielonego pojęcie, dlaczego budziłam się, co godzinę. Nie miałam koszmarów, nie śniły mi się rzeczy tak durne, ze tylko się obudzić i spytać mózgu, co z nim nie tak, nie byłam też chora. Tak naprawdę to zrywałam się na równe nogi i ze złym przeczuciem zaczynałam chodzić od ściany do ściany bez żadnego celu, od tak. Podczas trzeciej z takich wędrówek doszłam do wniosku, że zapewne jestem po prostu wyspana i najzwyczajniej w świecie jest to jedyny powód mojej bezsenności*, a nie jakaś tam intuicja, czy tym podobne.
            O ósmej doszłam do wniosku, że skoro już się rozbudziłam, to w sumie mogę wstać, będę miała więcej czasu na przygotowania i nie będę tego robić w ostatniej chwili. Oczywiście jak wiadomo plany swoje, a rzeczywistość swoje. No, bo uznałam, że skoro mam tyle czasu, to równie dobrze mogę poczytać książkę, która zalega mi na półce, czekając na zlitowanie. Niezła opowieść, o wiedźmach, a co mi tam, trzeba się z postaciami identyfikować! Niestety, choć to pozytywnie świadczy o utworze, powieść naprawdę mnie wciągnęła i, cóż, straciłam poczucie czasu, ale przynajmniej skończyłam książkę.
            Z tego powodu tuż przed planowaną godziną wyjścia biegałam po całym pokoju, rzucając na łóżko wszystkie potrzebne przedmioty, z zamiarem spakowania ich potem wszystkich naraz. Nie wzięłam jednak pod uwagę faktu, że trzeba mierzyć siły na zamiary i mniej więcej pół godziny spędziłam na upychaniu najpotrzebniejszych rzeczy. Chyba będę musiała wziąć przykład z Ann i kupić wreszcie tę torbę bez dna, czyjakolwiek to się tam nazywało.
            Po zapakowaniu bagażu, złapałam za ramię torby i szybko zeszłam na dół. Weszłam na chwilę jeszcze do salonu, żeby pożegnać się z rodzicami. Tata, kiedy tylko mnie zobaczył, spytał się z uśmiechem:
- Jak rozumiem masz tylko najważniejsze rzeczy, bez których nie możesz się obejść?
            Spojrzałam na swoją wypchaną do granic możliwości torbę, której zamek trzymał się już tylko na słowo honoru.
- A jakżeby inaczej? – odpowiedziałam więc, tłumiąc śmiech. Jednak kąciki moich ust wygięły się w dół**, kiedy tylko ujrzałam zmartwioną minę mamy.
- Coś się stało? – spytałam się jej z troską.
- Nic, kochanie. Po prostu martwię się o ciebie i o ten wasz cały świat. Mam niejasne wrażenie, że spokój i ład, który jeszcze wam pozostał tylko czeka na odpowiedni moment, żeby się zawalić czarodziejom na głowy.
            No i co ja mam na to odpowiedzieć?” – pomyślałam zirytowana.
- Nie martw się, mamuś, zawsze znajdzie się ktoś, kto powstrzyma ten cały kram od runięcia. Naprawdę.
- Jak na razie najbardziej się kwalifikują młodzi idealiści i doświadczeni, potężni magowie. Czyż nie, Lil? – dokończył tata.
- Jasne – odparłam, uśmiechając się lekko. – Nie ma, co się zamartwiać. Poza tym jest spora szansa, że wyłapią wszystkich wichrzycieli, a jeśli nie, to i tak będzie bezpieczniej, bo Ministerstwo się w końcu zorganizowało i Aurorzy patrolują Pokątną i kilka ważniejszych miejsc. Wiecie, tak na wszelki wypadek. – Wyraźnie było widać, że moje ostatnie słowa uspokoiły nieco moją rodzicielkę, w każdym bądź razie na tyle, żeby nie bała się puścić mnie do przyjaciółki.
            Rodzice chyba zauważyli, w jakim kierunku zmierzają moje myśli, bowiem spojrzeli po sobie z uśmiechem, po czym mama stwierdziła:
- Lepiej idź już, skarbie, co będzie, jeśli się rozmyślę?
            Uśmiechnęłam się znacząco, po czym rzuciłam krótkie „do zobaczenia w poniedziałek” i wyszłam z domu, odprowadzana przez ciepły śmiech taty i chichot mamy.
            Już kilka minut później siedziałam na średnio wygodnym krześle w Błędnym Rycerzu i zmierzałam w kierunku bliżej mi nieznanym, wiedziałam jednak, że konduktor poinformuje mnie, gdy będzie mój przystanek. Powiem jedno, główną zaletą czarodziejskiej komunikacji publicznej, czyjakolwiek ten autobus nazwać, nie można odmówić szybkości. Mimo, że po drodze zaliczyliśmy chyba z dziesięć, czy i więcej przystanków, to już kilkanaście minut później stałam na podjeździe dwupiętrowego domku ze sporym ogrodem i witałam się z Dor.
- No nareszcie! – krzyknęła Dorcas, rzucając mi się na szyję. – Tęskniłam za tobą.
- Ehm… Kochana, mam dwie informacje, pierwsza, widziałaś mnie wczoraj, druga, dusisz mnie – wykrztusiłam z trudem. Na szczęście na drugą wiadomość moja przyjaciółka zareagowała w sposób pożądany, czyli puściła mnie i uśmiechnęła się przepraszająco, po czym pociągnęła mnie za rękę w kierunku domu, oznajmiając:
- Wszyscy już czekają. Nie oprowadziłam ich jeszcze, bo nie chciało mi się powtarzać, a że akurat dzisiaj zdecydowałaś się przyjść, jako ostatnia i to z całkiem niezłym spóźnieniem, to czekaliśmy już tylko na ciebie.
            Prawie biegiem wpadłyśmy do domu, gdzie Dorcas poinformowała wszystkich zainteresowanych, że:
- Oświadczam wszem i wobec, że córka marnotrawna do domu wróciła, imprezę czas zacząć.
            Wywołało to chóralny wybuch śmiechu i szybką reakcję Ann:
- O ile pamiętam to nie dokładnie tak było w oryginale.
- Ja się tylko inspirowałam – odpowiedziała Dor z szerokim uśmiechem. – No to zapraszam państwa do zwiedzania tego skromnego przybytku, zwanego także moim kochanym domkiem, tudzież tą cholerną chałupą, do której za nic trafić nie można.
- A kto używa tego drugiego określenia? – spytałam zaciekawiona.
- O tamci dwaj – odparła brunetka, wskazując na Jamesa i Syriusza.
- Nie moja wina, kochanie, że u Rogacza kiepsko z orientacją w terenie – odpowiedział jeden zainteresowanych.
- Moja też nie, od razu ci mówiłem, żeby zamachać na Rycerza, ale nie… Prawdziwi mężczyźni sami i zawsze trafiają do celu – sparodiował Łapę drugi. Swoją drogą nieźle mu to wyszło.
- A co śmiesz wątpić? Powiedziałem, że prawdziwi, a skoro ty prowadziłeś, to tym bardziej dowodzi prawdziwości mojego stwierdzenia – wtrącił urażony Black, po czym oberwał poduszkę w głowę od Pottera.
- Za co?! – wrzasnął, rozmasowując obolałe ramię.
- Za chęć do życia, miłość do dziewczyny, kraju i szkoły. – Usłyszał w odpowiedzi.
- To ostatnie to sobie wypraszam – skorygował chłopak, obrzucając Jamesa zabójczym spojrzeniem.
- Kochani, kłócicie się jak stare małżeństwo, ale pozwólcie, że poproszę was o odłożenie sprzeczki na później, chciałabym w końcu zobaczyć w całości dom Dorcas, bo prawdę mówiąc nigdy tu nie byłam – wtrąciłam się szybko, zanim padła kolejna riposta.
- Lilka ma rację. Idziemy – zakomenderowała Dor, po czym zaczęła nas oprowadzać po całym budynku.
            Jak to z czarodziejskimi domami bywa, dom był znacznie większy w środku, aniżeli na zewnątrz. Dziewczyna pokazywała nam kolejno wszystkie pomieszczenia. Rozległą kuchnię, zaopatrzoną także w mugolski sprzęt, typu lodówka, czy zmywarka. Zdziwione spojrzenia chłopaków moja przyjaciółka podsumowała krótkim „Mama nigdy się nie mogła jakoś nauczyć zaklęć gospodarskich, a tata uznał, że takie pierdoły to nie dla niego, więc podłączyli prąd i wstawili zmywarkę, ot cała filozofia.” Następnie utrzymany w jasnych barwach salon, jadalnię, pokoje, łazienki i ogólnie rozmieszczenie wszystkiego w domu. Jednocześnie poinformowała nas, że wchodzić możemy wszędzie, nawet do sypialni jej rodziców, chociaż w tym ostatnim to ona sensu większego nie widzi, bo nic tam ciekawego nie ma.
- I ostatni punkt naszej wycieczki – oznajmiła Dor tonem przewodnika, który oprowadził już trzy wycieczki, a czeka na niego kolejnych pięć. – Proszę państwa, wasz pokój na te dwa dni.
            Mówiąc to otworzyła nam drzwi do przestronnego pomieszczenia. W środku stało siedem łóżek, dwie szafy i spory stół z krzesłami. Podłoga była wyłożona ciemnymi panelami, a ściany, jak zresztą w całej reszcie domu, były stosunkowo jasne. Zauważyłam też wyjście na balkon i dwie pary drzwi, pewnie prowadzących do łazienek.
- Rodzice na początku chcieli nam dać dwa pokoje, jeden dla dziewczyn, drugi dla chłopaków, ale doszli do wniosku, ze i tak spalibyśmy w jednym, więc nie ma, co nam życia utrudniać.
- Oficjalnie kocham twoich rodziców – oznajmił Syriusz.
- Dobrze dla ciebie, może będziesz miał dobre relacje z teściami – zaśmiał się Remus.
            Następną godzinę spędziliśmy na ustalaniu kto, gdzie śpi i kto, którą półkę w szafie zajmuje. Na szczęście obyło się bez większych tragedii i kłótni, więc już o trzynastej siedzieliśmy w ogrodzie z kilkoma taliami kart, zarówno czarodziejskimi, jak i mugolskimi. Za niecałą godzinę mieli nam dostarczyć zamówioną przez Dorcas pizzę, a napoje wzięliśmy po prostu z, jak się okazało, doskonale zaopatrzonej kuchni naszej przyjaciółki.
- To, w co gramy? – zapytał Syriusz.
- Może zacznijmy od mugolskich gier, tak na wprawienie się, a potem przejdźmy do czarodziejskich? Poza tym nie byłoby dobrze, gdyby nas dostawca pizzy przyłapał nas na grze kartami, które wybuchają albo zaczynają na głos wątpić w inteligencje gracza, jeśli się zły ruch wykona? – Remus jak zwykle przemówił do nas, jak dawno porzucony głos rozsądku. Na szczęście przynajmniej czasami go słuchamy.
            Zaczęliśmy od gry w makao, w tysiąca (w dwóch grupach, bo trochę nas za dużo na jedną) i remika, a skończyliśmy jak wiadomo na pokerze. Nie graliśmy, co prawda na pieniądze, tylko na pytania i zadania, ale zawsze coś. Jak na razie obyło się bez większych ekscesów w przypadku zadań, ale doskonale wszyscy zdawali sobie sprawę, że najlepsze pomysły przychodzą wieczorem, przy grze w „prawdę czy wyzwanie?” W każdym bądź razie, kiedy dostarczono nam pizzę, zostaliśmy uznani za całkowicie zwyczajną grupę przyjaciół, spędzającą wolny czas w swoim towarzystwie. Tym, że nie była to do końca prawda nie zamierzaliśmy się ani trochę przejmować.
            Tuż po zjedzeniu obiadu, który teoretycznie mieliśmy podzielić po równo, ale wyszło jak wyszło i chłopacy zjedli znacznie więcej, bo my i tak nie byłyśmy już w stanie, zmieniliśmy karty, znaczy się zaczęliśmy grać czarodziejskimi. Zdaję sobie sprawę, że świat magicznych i niemagicznych to dwie różne bajki, ale gry są podobne, w sensie ich cel, bo zasady to niekoniecznie. Zaczęliśmy od pokera.
- I co robisz?! Nie odkładaj tamtej, mówiłam nie odkładaj?! – darła się jedna z kart na Syriusza. – Ja przegrywać nie lubię, nie wiem, jak ty, ptasi móżdżku!
- Oj, cicho. To wcale nie był taki głupi ruch.
- Jak nie głupi, jak nie głupi?! Dobrałeś moją sąsiadkę, jakbyś sąsiada nie odłożył, miałbyś wygraną w kieszeni!
            I tak przez bitą godzinę. Ale gra świetna. W szczególności, jeśli karta szła. A ja miałam dzisiaj wyjątkowe szczęście. Nie szło za to Łapie, który skwitował starym powiedzeniem, że kto nie ma szczęścia w kartach, ten ma szczęście w miłości.
            Po pokerze przyszedł czas na kenta i makao. Jednak pod wieczór uznaliśmy, że koniec leniuchowania i przyda nam się trochę ruchu. Zdecydowaliśmy się, więc pograć w siatkówkę, na miotłach. Tak się akurat szczęśliwie złożyło, że Dorcas ma kilka mioteł w domu, konkretniej swoją, brata, rodziców, ze cztery starsze i jakąś tam jeszcze jedną. Także akurat starczyło dla naszej siódemki. Quidditcha nie lubię, w sensie, że grać w niego, ale latać uwielbiam, to jedna z tych rzeczy, których nie umiałabym sobie odpuścić, gdybym musiała opuścić magiczny świat.
            Lataliśmy na dworze, dzięki Bogu, że dom Dorcas był zabezpieczony specjalnymi zaklęciami, przed oczami, co bardziej ciekawskich Mugoli, aż zrobiło się ciemno. Gra była naprawdę świetna. Co prawda po jej zakończeniu byliśmy tak zmęczeni, że ledwo się dowlekliśmy do domu, ale… Moja drużyna wygrała. I to się liczy!
            Po kolacji od razu poszliśmy do pokoju i szybko, no w przypadku niektórych niezbyt szybko postanowiliśmy się umyć, a potem zagrać w „prawdę, czy wyzwanie?”, ale już w piżamach, bo znając życie padniemy w czasie gry i co zbierać nie będzie, bo spać będziemy przez dwanaście godzin albo i dłużej i nawet huk armaty nas nie zbudzi.
            Jakąś godzinę później, na szczęście Dorcas ma w domu trzy łazienki, bo trwałoby to zapewne dwa albo i trzy razy dłużej, usiedliśmy w kółeczku na dywanie i zaczęliśmy ustalać zasady gry. Jak wiadomo, każdy wie jak się w to gra, ale czasami różne wersje są i trzeba się dogadać, co by nam dziwne kwiatki w trakcie gry nie powychodziły.
- Podsumowując nasze ustalenia. – Remus przebił się przez szum głosów. – Maksymalnie trzy odmowy bez żadnych konsekwencji, czwarta powoduje, że ogół graczy wybiera wyzwanie dla osoby rezygnującej. Bez wyzwań chamskich i niewykonalnych, czy niebezpiecznych, ale to jest chyba raczej oczywiste. Tu też można odmówić wykonania zadania, wiadomo. W sumie chyba tyle.
- To, co gramy? – zapytał Syriusz, uśmiechając się szelmowsko i zacierając ręce.
- Ano, gramy.
            No i się zaczęło. Początkowe pytanie były proste. Wiadomo: ulubiony kolor, ilość chłopaków/dziewczyn, pierwszy pocałunek (z kim, gdzie i kiedy) i inne tego typu. Jednak po pewnym czasie wszyscy znudzili się pytaniami, nawet tymi bardziej osobistymi, znaliśmy się około pięciu lat i wiedzieliśmy o sobie bardzo dużo, więc gra w tej kwestii nie wnosiła nic nowego, bo można było odmówić odpowiedzi, jeśli dotyczyła czegoś, o czym nie opowiedziałoby się i bez gry. W każdym razie przeszliśmy do wyzwań, po jednym dla każdego, bo wiadomo było, że wykonywanie ich trochę potrwa. A skutki? Hmm…
            Syriusz poszedł pobiegać w samych bokserkach, w środku nocy, w deszczu, pytając każdego mijanego przechodnia, czy przypadkiem nie wie, jak daleko do Waszyngtonu. A za nim poleciał James, fotografując wszystko, żeby mieć materiał na szantaż i my, żeby zobaczyć miny wspomnianych przechodniów. James wspiął się na dach i zaczął śpiewać hymn (tym razem Łapa robił zdjęcia). Ann musiała przeskakać cały dom na jednej nodze, parodiując poszczególnych nauczycieli. Peter miał zjeść wszystkie ciasteczka w domu, a było ich naprawdę wiele. Dorcas przebrała się za szyszymorę, trochę transmutowanych ubrań załatwiło sprawę, i chodziła po sąsiadach, żądając cukierków i twierdząc, że jest Halloween. Ludzie nawet dali jej słodycze, jednocześnie uświadamiając ją, że ma szalonych przyjaciół. Remus parodiował każdego z naszej paczki, a ja…

- Ahoj, majtkowie! – Miałam już naprawdę zdarte gardło. Poza tym bolały mnie ramiona. Na szczęście już tylko kawałeczek.
- Dawaj, Lilka! – krzyczał Syriusz.
- Łatwo ci mówić! – odkrzyknęłam.
            W odpowiedzi usłyszałam tylko śmiech reszty przyjaciół. Ale to nie oni przemierzali właśnie ulicę na materacu, w sensie takim do pływania, z miotłą w ręce, do odpychania się od chodnika, w przebraniu pirata i krzycząc „Ahoj, majtkowie!” na cały głos. Pomijam fakt, że to właśnie on wymyślił to durne zadanie. Chyba jako zemstę za to jego, które wymyślałam ja.
- Ha! Dałam radę! – wykrzyknęłam już kilka minut później, zrywając się na równe nogi i machając wściekle wiosłem, znaczy miotłą.

            Jak widać na załączonym obrazku dzień można było zdecydowanie uznać za udany. Z tego powodu, co by go przypadkiem nie zepsuć, bo wykonaniu ostatniego zadania położyliśmy się do łóżek. Drugim powodem był fakt, że zasypialiśmy na stojąco. Miałam, więc nadzieję na długi, nieprzerwany sen.
            Niestety niedane mi było spać długo, bowiem już o dwunastej, przypominam, że zasnęliśmy dobrze po piątej, drzwi do pokoju otworzyły się z trzaskiem i usłyszeliśmy męski i nieznany nam głos, krzyczący:
- Wstawać wszyscy!
- Dorian, coś się stało? – spytała Dorcas ziewając.
            Ona go zna”- pomyślałam. Gdy przyjrzałam się chłopakowi dokładniej, nie wydawało mi się to już ani trochę dziwne, byli niesamowicie podobni, w każdym razie na pewno na pierwszy rzut oka, bo podejrzewam, że po dłuższej znajomości brata Dor część podobieństw by zanikła.
- Był atak na Pokątną. Rodzice tam byli, razem z babcią.
            Słysząc odpowiedź brata Dorcas zerwała się na równe nogi i zapytała z przestrachem:
- Czy coś im…
- Nic poważnego, w każdym razie nic, czego nie da się wyleczyć – odparł chłopak. – Ale jest wielu ciężko rannych. Proszą wszystkich o ściąganie, kogo się da do pomocy, bo jest naprawdę źle. Ubierajcie się szybko i chodźcie ze mną, po drodze wam opowiem dokładniej.
            Już kilkanaście minut później siedzieliśmy w magicznym samochodzie, jedząc kanapki, a Dorian opowiadał nam, co się wydarzyło. Sytuacja była naprawdę poważna, zresztą musiała taka być, skoro ściągali wszystkich, aby pomogli chociażby w roznoszeniu eliksirów między salami, transporcie rannych, czy uspokajaniu pacjentów. Jak się okazało ściągali wszystkich od szesnastu lat w górę, uznając, że ludzie w tym wieku są już wystarczająco dorośli.
- Nikt o zdrowych zmysłach nie przypuszczał, że Śmierciożercy wymyślą coś takiego. Co prawda dali patrole Aurorów na Pokątną, czy do Gringotta, ale był to pic na wodę, bo były tam może ze trzy osoby. Oni o tym wiedzieli, muszą mieć jakąś wtyczkę w Ministerstwie albo, co. Ale wracając do tematu. Zaatakowali o jedenastej. Było ich dużo, bardzo dużo. Większość z nich była młoda, około dwudziestki, czasami i mniej. Część pogubiła maski, więc można było ich rozpoznać. Widziałem nawet paru z mojego roku. Mniejsza z tym. W każdym razie podpalili kilkanaście sklepów z ludźmi w środku i zablokowali wyjścia z nich. – Tu przerwał na chwilę, żeby nabrać oddech. – Następnie lewitowali przypadkowych ludzi w powietrze od tak dla zabawy, czy też torturowali innych od tak, żeby usłyszeć ich krzyki. Ludzie zaczęli walczyć. Potem pojawili się Aurorzy i zaczęła się bitwa, w której, jak to zwykle bywa, najczęściej obrywali ci, co nie mieli z nią nic wspólnego, czyli cywile. Dzięki Bogu udało się przepędzić tych morderców. Atak objął też mugolski Londyn. Nie wiem, jak to tam wyglądało, ale było gorzej niż na Pokątnej, znacznie gorzej – dokończył chłopak. Jego twarz wyrażała równocześnie złość i bezsilność.
- Ile? – spytał Syriusz. Jedynym uczuciem widocznym na jego twarzy była wściekłość, nieopanowana i pierwotna furia. Zresztą ten gniew było też słychać w jego głosie.
- Jak na razie siedemdziesięciu siedmiu martwych, dwustu rannych. Ale będzie więcej. A Mungo już pęka w szwach. Dlatego potrzebni są wszyscy. A na dokładkę nikogo nie złapali.
- Jedź szybciej – zakomenderował Syriusz, przytulając mocniej Dorcas.
            Spojrzałam przed siebie. Mogłam przysiąc, że wszystkie światła jakby przygasły, a świat stał się bardziej szary. Tylu ludzi, tylu niewinnych ludzi. A ich mordercy chodzą wśród nas, jak gdyby nigdy nic. Boże… Po co? Dlaczego? Co im da taka bezsensowna przemoc. Przecież to tylko wywoła jeszcze większą nienawiść. Jednak przeczytałam gdzieś kiedyś, że w nienawiści jest strach***. Pewnie o to im chodzi. O rządy poprzez terror. Chcą, żeby ludzie bali się sprzeciwić, bali się stawiać opór, nim On urośnie w siłę na tyle, by przejąć władzę od tak. Chcą by się ich bano, o to w tym wszystkim chodzi.
            Zapomnieli jednak, że część osób nie zatraci się w strachu, nie straci głowy. O nie… Oni będę walczyć jeszcze zacieklej, wiedząc, do czego ich przeciwnicy są zdolni. Będą gotowi zginąć w imię wyższych wartości, zginąć za innych. Bo odwaga to nie brak strachu, ale panowanie nad nim****. I znajdą się tacy, którzy się nie poddadzą. Za nic.


*Wiecie, że mi autentycznie mówią wszyscy coś takiego, kiedy nie mogę spać. Wszystko super pięknie, bo i to prawda, ale nie, kiedy śpi się w tygodniu po maksimum 5 – 6 godzin, a czasami i mniej, bo to siły nie ma wyspanym się być nie da;) Ale Lily ma wakacje, więc powód jak najbardziej sensowny, przynajmniej tak sądzę.
** To jest możliwe, serio. Ja tak potrafię;) Parę razy mi koleżanki mówiły, że pierwszy raz widzą, żeby ktoś się w dwie strony uśmiechał;)
*** Fryderyk Nietzsche
**** Mark Twain


12 komentarzy:

  1. Po pierwsze:
    W Nowym Roku ślę życzenia
    dużo szczęścia, powodzenia
    Multum zdrowia, pomyślności
    Także śmiechu i radości
    Świetnego sylwestra, dużo weny i wszystkiego najlepszego życzy Miaucząca :)

    Notka super, ciekawy pomysł, nie wiedziałam,że Dor ma brata ;) Znowu śmierciożercy. Ugh...ale wszystko fajnie opisane, szczególnie myśli Lily. Nie mam się do czego przyczepić, pozdrawiam i czekam na newsa

    OdpowiedzUsuń
  2. zapraszam na II rozdział na http://rudowlosa-i-rogacz.blogspot.com/ Skomentujesz? Miłego weekendu :**

    OdpowiedzUsuń
  3. zmieniłam adres bloga, teraz jestem na http://zycie-rudej-w-hogwarcie.blogspot.com/. Proszę o komentarz, ja ci zawsze komentuję :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dopiero teraz komentuje, gdyż wreszcie mam trochę wolnego ;D
    Notka bardzo mi się podobała, lekko się czytało ;)
    Fajne wyzwania były, jeżdżenie na materacu po chodniku hahha xd
    No ale było wesoło, a potem się pogorszyło. A pokątna to niby takie bezpieczne miejsce, a tu proszę. Śmierciożercy.
    Ogólnie to bardzo mi się podobało ;>
    Aa i już przy okazji(albo raczej z lenistwa do otwierania kolejnej strony czyli spamownika) to zapraszam na 8 rozdział na potterowski-sposob-podrywu.blogspot.com ;))

    OdpowiedzUsuń
  5. no dodawaj już xD

    OdpowiedzUsuń
  6. oj no :/ wiesz jak mnie denerwuje przesuwanie terminu? Dobrze, poczekam już

    OdpowiedzUsuń
  7. Witam serdecznie.
    Informuję, że zostałaś nominowana do Liebster Awards na blogu http://meet-love-halfway.blogspot.com/ pod odpowiednią zakładką.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  8. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  9. Bardzo śmieszny rozdział:)

    OdpowiedzUsuń
  10. Trochę szkoda, że wpakowałaś w tak miłym rozdziale atak śmierciożerców, ale gdybyś dała go gdzie indziej to nie byłoby takiego efektu, no i przecież nie może być cały czas różowo prawda? Ostatni akapit bardzo mi się podoba. No naprawdę mam łzy w oczach (trochę łatwo się wzruszam co?), ale to było takie... och (chyba wiesz o co mi chodzi?). Ten rozdział był cudowny. Zabawny, wesoły, ale zarazem smutny, głęboki i (oczywiście zależy to od poziomu wrażliwości) wzruszający. Wiem, że się powtarzam, a i tak pewnie tego nie przeczytasz, ale masz ogromny talent i czekam na dzień, w którym wydasz swoją pierwszą książkę. Szkoda, że tak późno odkryłam tego bloga, ale ważne, że w ogóle odkryłam. Bardzo fajnie opisujesz emocje Lily. Ostatnio zauważyłam, że wszystko jest z jej perspektywy, ale nie widzę powodu, dlaczego miałoby tak nie być. Trochę się rozpisałam, lecz już kończę. Jeszcze raz piszę, że rozdział świetny.
    Komentuje, aby nakarmić to "kapryśne zwierzę" (jak sama je nazwałaś), które zwie się wena.
    Lecę do następnego rozdziału.

    OdpowiedzUsuń
  11. Notka mnie rozwaliła a zwłaszcza te ich wyzwania i ogólnie pobyt u Dor. Oczywiście do przybycia jej brata

    OdpowiedzUsuń
  12. - Ja się tylko inspirowałam – odpowiedziała Dor z szerokim uśmiechem. – No to zapraszam państwa do zwiedzania tego skromnego przybytku, zwanego także moim kochanym domkiem, tudzież tą cholerną chałupą, do której za nic trafić nie można.

    Hahaha xD

    OdpowiedzUsuń