Znowu
mi wyszło pół żartem, pół serio. Naprawdę miałam w planach bardzo wesoły
rozdział, ale… No właśnie;) Komentujcie kochani, bo komentarze karmią wena;)
Szczęśliwego
i ekscytującego Sylwestra i Nowego Roku życzę;)
Asia
Czas do wizyty u Dorcas upłynął mi
całkiem szybko. Praktycznie codziennie spotykałam się z przyjaciółmi, nadrabiałam
stracony czas z rodzicami, ba nawet przemogłam się i zadzwoniłam do siostry, no
konkretniej mama zadzwoniła do pensjonatu , w którym się zatrzymała, a ja tylko
skorzystałam z okazji i wzięłam od niej na chwilę słuchawkę, ale liczy się fakt,
czyż nie? W gruncie rzeczy cała rozmowa nie przebiegała aż tak źle, jak się
spodziewałam…
Nie byłam w stu procentach pewna, czy to dobry pomysł, ale chyba
wypada się, chociaż przywitać z własną siostrą? Prawda?
-
Lily! Chodź tutaj, właśnie skończyliśmy rozmawiać! – zawołał mnie tata.
„W każdym razie teraz i tak nie mam
wyboru” – pomyślałam, zbiegając po schodach. Oczywiście swoim zwyczajem
musiałam niemalże zabić się, wpadając na drzwi od salonu. Rozmasowując bolące
kolano pokuśtykałam do rodziców i wzięłam od mamy słuchawkę od telefonu. Niepewnie
podniosłam ją do ucha, po czym powiedziałam cicho:
-
Cześć.
- No
hej. Widzę, że wróciłaś do domu – odpowiedziała mi Petunia. Może mi się tylko
wydawało, ale chyba słyszałam ulgę w jej głosie.
- W
sumie tak, dlaczego miałabym nie? – spytałam zdziwiona.
-
Wnioskując po tym, co można przeczytać ostatnio w gazetach i po tym, że
doskonale wiem, że to nie żadne wypadki, tylko ci twoi. – Tu chyba zauważyła,
że wciągnęłam ze złości powietrze, po dodała – Nie miałam nic złego na myśli,
chodziło mi tylko o to, że nie są zwyczajnymi ludźmi, jak ja czy rodzice.
No dobra, niech jej będzie.
- W
każdym bądź razie – kontynuowała – przez ostatnie kilka dni nie było sposobu na
skontaktowanie się ze mną i obawiałam się, że mogli wymyślić coś w stylu atak
na ten wasz cały pociąg, czy coś w tym stylu.
-
Eee tam. Nie martw się, aż tak głupi to oni chyba nie są. Znaczy się chodzi mi
o to, że Voldemort…
-
Czyli szef tych, jak im tam było, Śmierciożerców, tak? – przerwała mi
dziewczyna.
-
Tak. On się boi Dumbledore’a , w sensie dyrektora Hogwartu, więc szczerze
wątpię, aby zdecydował się na taki krok. Poza tym jest spore
prawdopodobieństwo, że wśród uczniów znajdują się jego przyszli zwolennicy,
więc, po co miałby ich atakować? – dokończyłam swoją myśl.
- Mnie
nie pytaj – zaśmiała się Petunia. – Większego sensu to nie ma, ale człowiek,
który morduje i torturuje innych tylko ze względu na pochodzenie do końca
normalny na pewno nie jest.
-
Też prawda – zgodziłam się.
W tym samym momencie usłyszałam echo krzyku „Petunia! Zbieraj się!
Wychodzimy!”
-
Zakładam, że słyszałaś wrzask opiekunki? – spytała się mnie retorycznie
siostra, po czym westchnęła – Do zobaczenia w domu, Lily.
- Do
zobaczenia – pożegnałam się, po czym odłożyłam słuchawkę.
Prawdę mówiąc naprawdę mnie zdziwiła
tym, że martwiła się o mnie. Ale mimo wszystko jestem przecież jej siostrą i
więzów krwi nic nie zmieni. Możemy się nie lubić, ale zawsze będziemy w jakiś
sposób będziemy się o siebie troszczyć, taka kolej rzeczy. Pewnie, dlatego
Syriusz nadal pragnie uznania swojej rodziny.
Ale zmieńmy wątek, mam zdecydowanie
przyjemniejsze tematy do rozmyślań. Mianowicie musiałam się zdecydować, co
wziąć ze sobą do Dorcas. Pomijam oczywiście wszystkie ubrania i tego typu
rzeczy, bo nad tym zastanowię się rano, ale pozostało mi jeszcze wybranie gier,
kart do gry itp. Pomijam oczywiście fakt, że Huncwoci mają tego najwięcej, bo
to mnie przypadło zdecydowanie się, co mogłoby nam się przydać, sporządzenie
listy i rozesłanie chłopakom informacji, co mają wziąć. Prawdę mówiąc miałam
zrobić to wczoraj, ale oczywiście nie udało mi się do tego zabrać. Nie ma to
jak „świetna” organizacja, prawda?
W każdym bądź razie lista
przedstawia się następująco:
-
Eksplodujący Dureń
-
Szachy, mugolskie i czarodziejskie
-
Gargulki
-
Fałszoskop, wiadomo do gry w butelkę i „prawdę czy wyzwanie?”
- Karty,
znowu wersje z obu światów
-
Piłkę do siatkówki, piłki nożnej, kosza, w gruncie rzeczy, jaka będzie, bo
rodzice Dor to czarodzieje, więc nie ma problemu z transmutacją.
No i chyba tyle, porozsyłałam
powyższą listę po wszystkich znajomych, z dopiskiem, że gdyby coś im jeszcze
wpadło do głowy, to bez skrepowania mogą przynieść. Gdyby nie fakt, że niestety
magii poza Hogwartem używać nie można, to rzuciłabym na spis zaklęcie, które
automatycznie wykreślałoby rzeczy, które już ktoś wziął, żebyśmy się nie
dublowali, ale na reguły nie ma mocnych, a ja wylecieć ze szkoły za taką bzdurę
nie planuję.
Z poczuciem spełnionego obowiązku
położyłam się do łóżka, gdzie szybko zapadłam w niespokojny sen. Prawdę mówiąc
nie miałam zielonego pojęcie, dlaczego budziłam się, co godzinę. Nie miałam koszmarów,
nie śniły mi się rzeczy tak durne, ze tylko się obudzić i spytać mózgu, co z
nim nie tak, nie byłam też chora. Tak naprawdę to zrywałam się na równe nogi i
ze złym przeczuciem zaczynałam chodzić od ściany do ściany bez żadnego celu, od
tak. Podczas trzeciej z takich wędrówek doszłam do wniosku, że zapewne jestem
po prostu wyspana i najzwyczajniej w świecie jest to jedyny powód mojej bezsenności*,
a nie jakaś tam intuicja, czy tym podobne.
O ósmej doszłam do wniosku, że skoro
już się rozbudziłam, to w sumie mogę wstać, będę miała więcej czasu na
przygotowania i nie będę tego robić w ostatniej chwili. Oczywiście jak wiadomo
plany swoje, a rzeczywistość swoje. No, bo uznałam, że skoro mam tyle czasu, to
równie dobrze mogę poczytać książkę, która zalega mi na półce, czekając na
zlitowanie. Niezła opowieść, o wiedźmach, a co mi tam, trzeba się z postaciami
identyfikować! Niestety, choć to pozytywnie świadczy o utworze, powieść
naprawdę mnie wciągnęła i, cóż, straciłam poczucie czasu, ale przynajmniej
skończyłam książkę.
Z tego powodu tuż przed planowaną
godziną wyjścia biegałam po całym pokoju, rzucając na łóżko wszystkie potrzebne
przedmioty, z zamiarem spakowania ich potem wszystkich naraz. Nie wzięłam
jednak pod uwagę faktu, że trzeba mierzyć siły na zamiary i mniej więcej pół
godziny spędziłam na upychaniu najpotrzebniejszych rzeczy. Chyba będę musiała
wziąć przykład z Ann i kupić wreszcie tę torbę bez dna, czyjakolwiek to się tam
nazywało.
Po zapakowaniu bagażu, złapałam za
ramię torby i szybko zeszłam na dół. Weszłam na chwilę jeszcze do salonu, żeby
pożegnać się z rodzicami. Tata, kiedy tylko mnie zobaczył, spytał się z
uśmiechem:
- Jak
rozumiem masz tylko najważniejsze rzeczy, bez których nie możesz się obejść?
Spojrzałam na swoją wypchaną do
granic możliwości torbę, której zamek trzymał się już tylko na słowo honoru.
- A
jakżeby inaczej? – odpowiedziałam więc, tłumiąc śmiech. Jednak kąciki moich ust
wygięły się w dół**, kiedy tylko ujrzałam zmartwioną minę mamy.
-
Coś się stało? – spytałam się jej z troską.
-
Nic, kochanie. Po prostu martwię się o ciebie i o ten wasz cały świat. Mam
niejasne wrażenie, że spokój i ład, który jeszcze wam pozostał tylko czeka na
odpowiedni moment, żeby się zawalić czarodziejom na głowy.
„No i co ja mam na to
odpowiedzieć?” – pomyślałam zirytowana.
-
Nie martw się, mamuś, zawsze znajdzie się ktoś, kto powstrzyma ten cały kram od
runięcia. Naprawdę.
-
Jak na razie najbardziej się kwalifikują młodzi idealiści i doświadczeni,
potężni magowie. Czyż nie, Lil? – dokończył tata.
-
Jasne – odparłam, uśmiechając się lekko. – Nie ma, co się zamartwiać. Poza tym
jest spora szansa, że wyłapią wszystkich wichrzycieli, a jeśli nie, to i tak
będzie bezpieczniej, bo Ministerstwo się w końcu zorganizowało i Aurorzy
patrolują Pokątną i kilka ważniejszych miejsc. Wiecie, tak na wszelki wypadek. –
Wyraźnie było widać, że moje ostatnie słowa uspokoiły nieco moją rodzicielkę, w
każdym bądź razie na tyle, żeby nie bała się puścić mnie do przyjaciółki.
Rodzice chyba zauważyli, w jakim
kierunku zmierzają moje myśli, bowiem spojrzeli po sobie z uśmiechem, po czym
mama stwierdziła:
- Lepiej
idź już, skarbie, co będzie, jeśli się rozmyślę?
Uśmiechnęłam się znacząco, po czym rzuciłam
krótkie „do zobaczenia w poniedziałek” i wyszłam z domu, odprowadzana przez
ciepły śmiech taty i chichot mamy.
Już kilka minut później siedziałam
na średnio wygodnym krześle w Błędnym Rycerzu i zmierzałam w kierunku bliżej mi
nieznanym, wiedziałam jednak, że konduktor poinformuje mnie, gdy będzie mój
przystanek. Powiem jedno, główną zaletą czarodziejskiej komunikacji publicznej,
czyjakolwiek ten autobus nazwać, nie można odmówić szybkości. Mimo, że po
drodze zaliczyliśmy chyba z dziesięć, czy i więcej przystanków, to już
kilkanaście minut później stałam na podjeździe dwupiętrowego domku ze sporym
ogrodem i witałam się z Dor.
- No
nareszcie! – krzyknęła Dorcas, rzucając mi się na szyję. – Tęskniłam za tobą.
-
Ehm… Kochana, mam dwie informacje, pierwsza, widziałaś mnie wczoraj, druga,
dusisz mnie – wykrztusiłam z trudem. Na szczęście na drugą wiadomość moja
przyjaciółka zareagowała w sposób pożądany, czyli puściła mnie i uśmiechnęła
się przepraszająco, po czym pociągnęła mnie za rękę w kierunku domu,
oznajmiając:
-
Wszyscy już czekają. Nie oprowadziłam ich jeszcze, bo nie chciało mi się
powtarzać, a że akurat dzisiaj zdecydowałaś się przyjść, jako ostatnia i to z
całkiem niezłym spóźnieniem, to czekaliśmy już tylko na ciebie.
Prawie biegiem wpadłyśmy do domu,
gdzie Dorcas poinformowała wszystkich zainteresowanych, że:
-
Oświadczam wszem i wobec, że córka marnotrawna do domu wróciła, imprezę czas
zacząć.
Wywołało to chóralny wybuch śmiechu
i szybką reakcję Ann:
- O
ile pamiętam to nie dokładnie tak było w oryginale.
- Ja
się tylko inspirowałam – odpowiedziała Dor z szerokim uśmiechem. – No to
zapraszam państwa do zwiedzania tego skromnego przybytku, zwanego także moim
kochanym domkiem, tudzież tą cholerną chałupą, do której za nic trafić nie
można.
- A
kto używa tego drugiego określenia? – spytałam zaciekawiona.
- O
tamci dwaj – odparła brunetka, wskazując na Jamesa i Syriusza.
-
Nie moja wina, kochanie, że u Rogacza kiepsko z orientacją w terenie –
odpowiedział jeden zainteresowanych.
-
Moja też nie, od razu ci mówiłem, żeby zamachać na Rycerza, ale nie… Prawdziwi
mężczyźni sami i zawsze trafiają do celu – sparodiował Łapę drugi. Swoją drogą
nieźle mu to wyszło.
- A
co śmiesz wątpić? Powiedziałem, że prawdziwi, a skoro ty prowadziłeś, to tym
bardziej dowodzi prawdziwości mojego stwierdzenia – wtrącił urażony Black, po
czym oberwał poduszkę w głowę od Pottera.
- Za
co?! – wrzasnął, rozmasowując obolałe ramię.
- Za
chęć do życia, miłość do dziewczyny, kraju i szkoły. – Usłyszał w odpowiedzi.
- To
ostatnie to sobie wypraszam – skorygował chłopak, obrzucając Jamesa zabójczym
spojrzeniem.
-
Kochani, kłócicie się jak stare małżeństwo, ale pozwólcie, że poproszę was o
odłożenie sprzeczki na później, chciałabym w końcu zobaczyć w całości dom
Dorcas, bo prawdę mówiąc nigdy tu nie byłam – wtrąciłam się szybko, zanim padła
kolejna riposta.
-
Lilka ma rację. Idziemy – zakomenderowała Dor, po czym zaczęła nas oprowadzać
po całym budynku.
Jak to z czarodziejskimi domami
bywa, dom był znacznie większy w środku, aniżeli na zewnątrz. Dziewczyna
pokazywała nam kolejno wszystkie pomieszczenia. Rozległą kuchnię, zaopatrzoną
także w mugolski sprzęt, typu lodówka, czy zmywarka. Zdziwione spojrzenia
chłopaków moja przyjaciółka podsumowała krótkim „Mama nigdy się nie mogła jakoś
nauczyć zaklęć gospodarskich, a tata uznał, że takie pierdoły to nie dla niego,
więc podłączyli prąd i wstawili zmywarkę, ot cała filozofia.” Następnie
utrzymany w jasnych barwach salon, jadalnię, pokoje, łazienki i ogólnie
rozmieszczenie wszystkiego w domu. Jednocześnie poinformowała nas, że wchodzić
możemy wszędzie, nawet do sypialni jej rodziców, chociaż w tym ostatnim to ona
sensu większego nie widzi, bo nic tam ciekawego nie ma.
- I
ostatni punkt naszej wycieczki – oznajmiła Dor tonem przewodnika, który
oprowadził już trzy wycieczki, a czeka na niego kolejnych pięć. – Proszę państwa,
wasz pokój na te dwa dni.
Mówiąc to otworzyła nam drzwi do
przestronnego pomieszczenia. W środku stało siedem łóżek, dwie szafy i spory
stół z krzesłami. Podłoga była wyłożona ciemnymi panelami, a ściany, jak
zresztą w całej reszcie domu, były stosunkowo jasne. Zauważyłam też wyjście na
balkon i dwie pary drzwi, pewnie prowadzących do łazienek.
-
Rodzice na początku chcieli nam dać dwa pokoje, jeden dla dziewczyn, drugi dla
chłopaków, ale doszli do wniosku, ze i tak spalibyśmy w jednym, więc nie ma, co
nam życia utrudniać.
-
Oficjalnie kocham twoich rodziców – oznajmił Syriusz.
-
Dobrze dla ciebie, może będziesz miał dobre relacje z teściami – zaśmiał się
Remus.
Następną godzinę spędziliśmy na
ustalaniu kto, gdzie śpi i kto, którą półkę w szafie zajmuje. Na szczęście
obyło się bez większych tragedii i kłótni, więc już o trzynastej siedzieliśmy w
ogrodzie z kilkoma taliami kart, zarówno czarodziejskimi, jak i mugolskimi. Za
niecałą godzinę mieli nam dostarczyć zamówioną przez Dorcas pizzę, a napoje
wzięliśmy po prostu z, jak się okazało, doskonale zaopatrzonej kuchni naszej
przyjaciółki.
- To,
w co gramy? – zapytał Syriusz.
-
Może zacznijmy od mugolskich gier, tak na wprawienie się, a potem przejdźmy do
czarodziejskich? Poza tym nie byłoby dobrze, gdyby nas dostawca pizzy przyłapał
nas na grze kartami, które wybuchają albo zaczynają na głos wątpić w
inteligencje gracza, jeśli się zły ruch wykona? – Remus jak zwykle przemówił do
nas, jak dawno porzucony głos rozsądku. Na szczęście przynajmniej czasami go
słuchamy.
Zaczęliśmy od gry w makao, w tysiąca
(w dwóch grupach, bo trochę nas za dużo na jedną) i remika, a skończyliśmy jak
wiadomo na pokerze. Nie graliśmy, co prawda na pieniądze, tylko na pytania i
zadania, ale zawsze coś. Jak na razie obyło się bez większych ekscesów w
przypadku zadań, ale doskonale wszyscy zdawali sobie sprawę, że najlepsze
pomysły przychodzą wieczorem, przy grze w „prawdę czy wyzwanie?” W każdym bądź razie,
kiedy dostarczono nam pizzę, zostaliśmy uznani za całkowicie zwyczajną grupę
przyjaciół, spędzającą wolny czas w swoim towarzystwie. Tym, że nie była to do
końca prawda nie zamierzaliśmy się ani trochę przejmować.
Tuż po zjedzeniu obiadu, który
teoretycznie mieliśmy podzielić po równo, ale wyszło jak wyszło i chłopacy
zjedli znacznie więcej, bo my i tak nie byłyśmy już w stanie, zmieniliśmy
karty, znaczy się zaczęliśmy grać czarodziejskimi. Zdaję sobie sprawę, że świat
magicznych i niemagicznych to dwie różne bajki, ale gry są podobne, w sensie
ich cel, bo zasady to niekoniecznie. Zaczęliśmy od pokera.
- I
co robisz?! Nie odkładaj tamtej, mówiłam nie odkładaj?! – darła się jedna z
kart na Syriusza. – Ja przegrywać nie lubię, nie wiem, jak ty, ptasi móżdżku!
-
Oj, cicho. To wcale nie był taki głupi ruch.
-
Jak nie głupi, jak nie głupi?! Dobrałeś moją sąsiadkę, jakbyś sąsiada nie
odłożył, miałbyś wygraną w kieszeni!
I tak przez bitą godzinę. Ale gra
świetna. W szczególności, jeśli karta szła. A ja miałam dzisiaj wyjątkowe
szczęście. Nie szło za to Łapie, który skwitował starym powiedzeniem, że kto
nie ma szczęścia w kartach, ten ma szczęście w miłości.
Po pokerze przyszedł czas na kenta i
makao. Jednak pod wieczór uznaliśmy, że koniec leniuchowania i przyda nam się
trochę ruchu. Zdecydowaliśmy się, więc pograć w siatkówkę, na miotłach. Tak się
akurat szczęśliwie złożyło, że Dorcas ma kilka mioteł w domu, konkretniej
swoją, brata, rodziców, ze cztery starsze i jakąś tam jeszcze jedną. Także
akurat starczyło dla naszej siódemki. Quidditcha nie lubię, w sensie, że grać w
niego, ale latać uwielbiam, to jedna z tych rzeczy, których nie umiałabym sobie
odpuścić, gdybym musiała opuścić magiczny świat.
Lataliśmy na dworze, dzięki Bogu, że
dom Dorcas był zabezpieczony specjalnymi zaklęciami, przed oczami, co bardziej
ciekawskich Mugoli, aż zrobiło się ciemno. Gra była naprawdę świetna. Co prawda
po jej zakończeniu byliśmy tak zmęczeni, że ledwo się dowlekliśmy do domu, ale…
Moja drużyna wygrała. I to się liczy!
Po kolacji od razu poszliśmy do
pokoju i szybko, no w przypadku niektórych niezbyt szybko postanowiliśmy się
umyć, a potem zagrać w „prawdę, czy wyzwanie?”, ale już w piżamach, bo znając
życie padniemy w czasie gry i co zbierać nie będzie, bo spać będziemy przez
dwanaście godzin albo i dłużej i nawet huk armaty nas nie zbudzi.
Jakąś godzinę później, na szczęście
Dorcas ma w domu trzy łazienki, bo trwałoby to zapewne dwa albo i trzy razy
dłużej, usiedliśmy w kółeczku na dywanie i zaczęliśmy ustalać zasady gry. Jak
wiadomo, każdy wie jak się w to gra, ale czasami różne wersje są i trzeba się
dogadać, co by nam dziwne kwiatki w trakcie gry nie powychodziły.
-
Podsumowując nasze ustalenia. – Remus przebił się przez szum głosów. –
Maksymalnie trzy odmowy bez żadnych konsekwencji, czwarta powoduje, że ogół
graczy wybiera wyzwanie dla osoby rezygnującej. Bez wyzwań chamskich i
niewykonalnych, czy niebezpiecznych, ale to jest chyba raczej oczywiste. Tu też
można odmówić wykonania zadania, wiadomo. W sumie chyba tyle.
- To,
co gramy? – zapytał Syriusz, uśmiechając się szelmowsko i zacierając ręce.
-
Ano, gramy.
No i się zaczęło. Początkowe pytanie
były proste. Wiadomo: ulubiony kolor, ilość chłopaków/dziewczyn, pierwszy pocałunek
(z kim, gdzie i kiedy) i inne tego typu. Jednak po pewnym czasie wszyscy
znudzili się pytaniami, nawet tymi bardziej osobistymi, znaliśmy się około
pięciu lat i wiedzieliśmy o sobie bardzo dużo, więc gra w tej kwestii nie
wnosiła nic nowego, bo można było odmówić odpowiedzi, jeśli dotyczyła czegoś, o
czym nie opowiedziałoby się i bez gry. W każdym razie przeszliśmy do wyzwań, po
jednym dla każdego, bo wiadomo było, że wykonywanie ich trochę potrwa. A
skutki? Hmm…
Syriusz poszedł pobiegać w samych
bokserkach, w środku nocy, w deszczu, pytając każdego mijanego przechodnia, czy
przypadkiem nie wie, jak daleko do Waszyngtonu. A za nim poleciał James,
fotografując wszystko, żeby mieć materiał na szantaż i my, żeby zobaczyć miny
wspomnianych przechodniów. James wspiął się na dach i zaczął śpiewać hymn (tym
razem Łapa robił zdjęcia). Ann musiała przeskakać cały dom na jednej nodze,
parodiując poszczególnych nauczycieli. Peter miał zjeść wszystkie ciasteczka w
domu, a było ich naprawdę wiele. Dorcas przebrała się za szyszymorę, trochę
transmutowanych ubrań załatwiło sprawę, i chodziła po sąsiadach, żądając
cukierków i twierdząc, że jest Halloween. Ludzie nawet dali jej słodycze,
jednocześnie uświadamiając ją, że ma szalonych przyjaciół. Remus parodiował
każdego z naszej paczki, a ja…
-
Ahoj, majtkowie! – Miałam już naprawdę zdarte gardło. Poza tym bolały mnie
ramiona. Na szczęście już tylko kawałeczek.
-
Dawaj, Lilka! – krzyczał Syriusz.
-
Łatwo ci mówić! – odkrzyknęłam.
W odpowiedzi usłyszałam tylko śmiech
reszty przyjaciół. Ale to nie oni przemierzali właśnie ulicę na materacu, w
sensie takim do pływania, z miotłą w ręce, do odpychania się od chodnika, w
przebraniu pirata i krzycząc „Ahoj, majtkowie!” na cały głos. Pomijam fakt, że
to właśnie on wymyślił to durne zadanie. Chyba jako zemstę za to jego, które
wymyślałam ja.
-
Ha! Dałam radę! – wykrzyknęłam już kilka minut później, zrywając się na równe
nogi i machając wściekle wiosłem, znaczy miotłą.
Jak widać na załączonym obrazku
dzień można było zdecydowanie uznać za udany. Z tego powodu, co by go
przypadkiem nie zepsuć, bo wykonaniu ostatniego zadania położyliśmy się do
łóżek. Drugim powodem był fakt, że zasypialiśmy na stojąco. Miałam, więc
nadzieję na długi, nieprzerwany sen.
Niestety niedane mi było spać długo,
bowiem już o dwunastej, przypominam, że zasnęliśmy dobrze po piątej, drzwi do
pokoju otworzyły się z trzaskiem i usłyszeliśmy męski i nieznany nam głos, krzyczący:
-
Wstawać wszyscy!
-
Dorian, coś się stało? – spytała Dorcas ziewając.
„Ona go zna”- pomyślałam. Gdy
przyjrzałam się chłopakowi dokładniej, nie wydawało mi się to już ani trochę
dziwne, byli niesamowicie podobni, w każdym razie na pewno na pierwszy rzut
oka, bo podejrzewam, że po dłuższej znajomości brata Dor część podobieństw by
zanikła.
-
Był atak na Pokątną. Rodzice tam byli, razem z babcią.
Słysząc odpowiedź brata Dorcas
zerwała się na równe nogi i zapytała z przestrachem:
-
Czy coś im…
-
Nic poważnego, w każdym razie nic, czego nie da się wyleczyć – odparł chłopak. –
Ale jest wielu ciężko rannych. Proszą wszystkich o ściąganie, kogo się da do
pomocy, bo jest naprawdę źle. Ubierajcie się szybko i chodźcie ze mną, po drodze
wam opowiem dokładniej.
Już kilkanaście minut później siedzieliśmy
w magicznym samochodzie, jedząc kanapki, a Dorian opowiadał nam, co się
wydarzyło. Sytuacja była naprawdę poważna, zresztą musiała taka być, skoro
ściągali wszystkich, aby pomogli chociażby w roznoszeniu eliksirów między
salami, transporcie rannych, czy uspokajaniu pacjentów. Jak się okazało
ściągali wszystkich od szesnastu lat w górę, uznając, że ludzie w tym wieku są
już wystarczająco dorośli.
-
Nikt o zdrowych zmysłach nie przypuszczał, że Śmierciożercy wymyślą coś
takiego. Co prawda dali patrole Aurorów na Pokątną, czy do Gringotta, ale był
to pic na wodę, bo były tam może ze trzy osoby. Oni o tym wiedzieli, muszą mieć
jakąś wtyczkę w Ministerstwie albo, co. Ale wracając do tematu. Zaatakowali o jedenastej.
Było ich dużo, bardzo dużo. Większość z nich była młoda, około dwudziestki,
czasami i mniej. Część pogubiła maski, więc można było ich rozpoznać. Widziałem
nawet paru z mojego roku. Mniejsza z tym. W każdym razie podpalili kilkanaście sklepów
z ludźmi w środku i zablokowali wyjścia z nich. – Tu przerwał na chwilę, żeby
nabrać oddech. – Następnie lewitowali przypadkowych ludzi w powietrze od tak
dla zabawy, czy też torturowali innych od tak, żeby usłyszeć ich krzyki. Ludzie
zaczęli walczyć. Potem pojawili się Aurorzy i zaczęła się bitwa, w której, jak
to zwykle bywa, najczęściej obrywali ci, co nie mieli z nią nic wspólnego,
czyli cywile. Dzięki Bogu udało się przepędzić tych morderców. Atak objął też
mugolski Londyn. Nie wiem, jak to tam wyglądało, ale było gorzej niż na
Pokątnej, znacznie gorzej – dokończył chłopak. Jego twarz wyrażała równocześnie
złość i bezsilność.
-
Ile? – spytał Syriusz. Jedynym uczuciem widocznym na jego twarzy była
wściekłość, nieopanowana i pierwotna furia. Zresztą ten gniew było też słychać
w jego głosie.
-
Jak na razie siedemdziesięciu siedmiu martwych, dwustu rannych. Ale będzie
więcej. A Mungo już pęka w szwach. Dlatego potrzebni są wszyscy. A na dokładkę
nikogo nie złapali.
-
Jedź szybciej – zakomenderował Syriusz, przytulając mocniej Dorcas.
Spojrzałam przed siebie. Mogłam
przysiąc, że wszystkie światła jakby przygasły, a świat stał się bardziej
szary. Tylu ludzi, tylu niewinnych ludzi. A ich mordercy chodzą wśród nas, jak
gdyby nigdy nic. Boże… Po co? Dlaczego? Co im da taka bezsensowna przemoc.
Przecież to tylko wywoła jeszcze większą nienawiść. Jednak przeczytałam gdzieś
kiedyś, że w nienawiści jest strach***. Pewnie o to im chodzi. O rządy poprzez
terror. Chcą, żeby ludzie bali się sprzeciwić, bali się stawiać opór, nim On
urośnie w siłę na tyle, by przejąć władzę od tak. Chcą by się ich bano, o to w
tym wszystkim chodzi.
Zapomnieli jednak, że część osób nie
zatraci się w strachu, nie straci głowy. O nie… Oni będę walczyć jeszcze
zacieklej, wiedząc, do czego ich przeciwnicy są zdolni. Będą gotowi zginąć w
imię wyższych wartości, zginąć za innych. Bo odwaga to nie brak strachu, ale
panowanie nad nim****. I znajdą się tacy, którzy się nie poddadzą. Za nic.
*Wiecie,
że mi autentycznie mówią wszyscy coś takiego, kiedy nie mogę spać. Wszystko
super pięknie, bo i to prawda, ale nie, kiedy śpi się w tygodniu po maksimum 5 –
6 godzin, a czasami i mniej, bo to siły nie ma wyspanym się być nie da;) Ale
Lily ma wakacje, więc powód jak najbardziej sensowny, przynajmniej tak sądzę.
**
To jest możliwe, serio. Ja tak potrafię;) Parę razy mi koleżanki mówiły, że
pierwszy raz widzą, żeby ktoś się w dwie strony uśmiechał;)
***
Fryderyk Nietzsche
****
Mark Twain
Po pierwsze:
OdpowiedzUsuńW Nowym Roku ślę życzenia
dużo szczęścia, powodzenia
Multum zdrowia, pomyślności
Także śmiechu i radości
Świetnego sylwestra, dużo weny i wszystkiego najlepszego życzy Miaucząca :)
Notka super, ciekawy pomysł, nie wiedziałam,że Dor ma brata ;) Znowu śmierciożercy. Ugh...ale wszystko fajnie opisane, szczególnie myśli Lily. Nie mam się do czego przyczepić, pozdrawiam i czekam na newsa
zapraszam na II rozdział na http://rudowlosa-i-rogacz.blogspot.com/ Skomentujesz? Miłego weekendu :**
OdpowiedzUsuńzmieniłam adres bloga, teraz jestem na http://zycie-rudej-w-hogwarcie.blogspot.com/. Proszę o komentarz, ja ci zawsze komentuję :)
OdpowiedzUsuńDopiero teraz komentuje, gdyż wreszcie mam trochę wolnego ;D
OdpowiedzUsuńNotka bardzo mi się podobała, lekko się czytało ;)
Fajne wyzwania były, jeżdżenie na materacu po chodniku hahha xd
No ale było wesoło, a potem się pogorszyło. A pokątna to niby takie bezpieczne miejsce, a tu proszę. Śmierciożercy.
Ogólnie to bardzo mi się podobało ;>
Aa i już przy okazji(albo raczej z lenistwa do otwierania kolejnej strony czyli spamownika) to zapraszam na 8 rozdział na potterowski-sposob-podrywu.blogspot.com ;))
no dodawaj już xD
OdpowiedzUsuńoj no :/ wiesz jak mnie denerwuje przesuwanie terminu? Dobrze, poczekam już
OdpowiedzUsuńWitam serdecznie.
OdpowiedzUsuńInformuję, że zostałaś nominowana do Liebster Awards na blogu http://meet-love-halfway.blogspot.com/ pod odpowiednią zakładką.
Pozdrawiam!
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńBardzo śmieszny rozdział:)
OdpowiedzUsuńTrochę szkoda, że wpakowałaś w tak miłym rozdziale atak śmierciożerców, ale gdybyś dała go gdzie indziej to nie byłoby takiego efektu, no i przecież nie może być cały czas różowo prawda? Ostatni akapit bardzo mi się podoba. No naprawdę mam łzy w oczach (trochę łatwo się wzruszam co?), ale to było takie... och (chyba wiesz o co mi chodzi?). Ten rozdział był cudowny. Zabawny, wesoły, ale zarazem smutny, głęboki i (oczywiście zależy to od poziomu wrażliwości) wzruszający. Wiem, że się powtarzam, a i tak pewnie tego nie przeczytasz, ale masz ogromny talent i czekam na dzień, w którym wydasz swoją pierwszą książkę. Szkoda, że tak późno odkryłam tego bloga, ale ważne, że w ogóle odkryłam. Bardzo fajnie opisujesz emocje Lily. Ostatnio zauważyłam, że wszystko jest z jej perspektywy, ale nie widzę powodu, dlaczego miałoby tak nie być. Trochę się rozpisałam, lecz już kończę. Jeszcze raz piszę, że rozdział świetny.
OdpowiedzUsuńKomentuje, aby nakarmić to "kapryśne zwierzę" (jak sama je nazwałaś), które zwie się wena.
Lecę do następnego rozdziału.
Notka mnie rozwaliła a zwłaszcza te ich wyzwania i ogólnie pobyt u Dor. Oczywiście do przybycia jej brata
OdpowiedzUsuń- Ja się tylko inspirowałam – odpowiedziała Dor z szerokim uśmiechem. – No to zapraszam państwa do zwiedzania tego skromnego przybytku, zwanego także moim kochanym domkiem, tudzież tą cholerną chałupą, do której za nic trafić nie można.
OdpowiedzUsuńHahaha xD