piątek, 1 czerwca 2012

Rozdział 12 "Za dużo zdarzeń jak na jeden dzień''


            Tak jak już wspominałam, zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Otóż owszem, zazwyczaj w czasie meczu Quidditcha ktoś spada z miotły, dostaje tłuczkiem albo wlatuje w trybuny. To już jest po prostu norma. No, ale dzieje się to na skutek zagapienia, nieuwagi bądź  małej sprzeczki między zawodnikami, a nie zaklęcia rzuconego przez widza. Jeszcze nigdy, ale to nigdy miotły wszystkich Gryfonów nie wzniosły się nagle na wysokość 200 stóp. Jakby tego było mało zaczęły one zachowywać się jak narowiste konie, zrzucając z siebie wszystkich graczy z Domu Lwa.
Kto by przypuszczał, że wszystko zaczęło się od nieznacznego ruchu ręki Ślizgona ?Na początku całego zamieszania, dookoła wszystkich grających Ślizgonów, powstały tarcze o ciemnozielonym kolorze. Po kilku sekundach z trybun  Slytherinu wystrzeliła srebrzysta nić. Po dotknięciu zawodnika z Gryffindoru, oplatała się ona wokół niego, po czym leciała do góry ciągnąc  za sobą swoją ofiarę. Na wysokości 200 stóp  magiczna nić nagle zniknęła. Wszyscy Gryfoni znajdujący się wysoko nad ziemią stracili kontrolę nad swoimi miotłami. One po prostu oszalały. Zaskoczeni gracze starali się opanować swoje miotły lub przynajmniej z nich nie spaść. Owszem udawało im się to, lecz tylko do pewnego momentu. Nic nie mogło ich przed tym uchronić. Mimowolnie zaczęli spadać.
W tym samym czasie nauczyciele starali się opanować zaistniałą sytuację, a uczniowie z przerażeniem wpatrywali się w szybko opadających członków drużyny Gryffindoru. Co dziwne nie byli to tylko i wyłącznie  Gryfoni, Krukoni i Puchoni, ale również Ślizgoni, którzy tak jakby wiedzieli, że tym  razem jest to „lekkie” przegięcie. Owszem, wychowankowie Slytherinu  często robią podobne rzeczy, ale nigdy na taką skalę . Zemsty, zaczepki, kawały, nigdy nie są śmiertelnie niebezpieczne, zazwyczaj kończą się one na niegroźnej zmianie wyglądu, wylądowaniu pod sufitem czy krótkiej wizycie w Skrzydle Szpitalnym.
Po niecałych pięciu minutach wszystko zaczęło powoli wracać do normy. Większość spadających uczniów została uratowana przez dyrektora Hogwartu lub innych nauczycieli. Wśród uratowanych nie mogłam znaleźć swojej przyjaciółki. Widziałam Pottera i jego przekrzywione okulary, Dave’a i jego kolegów. Zauważyłam nawet ciemną czuprynę Syriusza. Za to za nic nie mogłam ujrzeć wysokiej brunetki. Po chwili okazało się, że Dorcas została złapana przez Ślizgonów, którzy następnie odstawili ją bezpiecznie na ziemię, kilka metrów od centrum zamieszania. Biegnąc w stronę przyjaciółki spytałam Ann, co dokładnie działo się przez ostanie pięć minut.
-Mnie się pytasz? Szczerze mówiąc,  to nie mam pojęcia.  Ale jedno wiem na pewno, spowodował to któryś z nowych koleżków Snape’a. Co prawda nie wiem czy z aprobacją reszty no, ale co za różnica? Mam nadzieję, że wyleją, lub co najmniej zawieszą winnego.
- Wiesz co, wydaje mi się, że nawet Ślizgoni byli zaskoczeni. Inaczej nie złapaliby przecież Dorcas, co nie?- spytałam.
- Dziwisz im się? Chyba każdy normalny człowiek widzi, że to jest przesada. To nawet nie była masakra, to był Armagedon- stwierdziła. – Owszem, każdy wie, jacy są Ślizgoni, ale przecież wylądowanie w Slytherinie nie oznacza od razu bycie mordercą, sadystą czy kimś podobnym. Na przykład taki Malfoy. Gada dużo, parę razy ktoś wylądował przez niego w Skrzydle, ale nie wydaje mi się, żeby miał z tym coś wspólnego. Tak samo cała reszta. Większość z nich, weź choćby Notta czy tego twojego Snape’a,  nie byłaby w stanie zrobić czegoś tak okropnego - zakończyła swój wywód Ann.
- Zgadzam się, ale Snape wcale nie jest mój. Poza tym, od kiedy tak bronisz Ślizgonów- warknęłam.
-Ja tylko stwierdzam fakty. Dobra, pośpieszmy się- usłyszałam w odpowiedzi.
-OK. Rusz się, trzeba sprawdzić, co z Dor, Dave’m, no i ewentualnie Blackiem i Potterem- stwierdziłam.
Na dole zobaczyłyśmy jak Syriusz  podchodzi do Ślizgona, który złapał Dorcas. Chłopak podtrzymywał naszą przyjaciółkę, bo chyba nie miała siły stać. Huncwot odebrał ją od niego, chyba mówiąc  „dziękuję”. Tamten tylko skinął głową. Niestety ciężko nam było ocenić, kto to był. W tym momencie akurat nie miałam czasu, aby  się nad tym zastanawiać.
- Syriusz, Boże nic wam się nie stało?- usłyszałam głos Ann.
-Nie Ann, nic. Poza tym nie musisz mi mówić Boże. Mimo wszystko imienia nie zmieniłem – odpowiedział Black.
- A ty jak zwykle dowcipny i niepoważny. My tu się z Ann martwimy, a ty sobie żarty stroisz!- krzyknęłam.
-Ruda,  dramatyzujesz. Mi nic nie jest, Czarnej zresztą też nie, tylko jest w szoku- usłyszałam w odpowiedzi.
-Czarnej?- spytała Ann.
-No Dorcas, bo przecież nie mnie-odpowiedział, pojawiając się znikąd Potter.
-Ahaaa - oznajmiłam
-Ej, ale one mają rację. Idźcie lepiej do Skrzydła. Co,  jeśli macie jakieś wstrząśnienie mózgu, czy coś w tym stylu?- dodał James.
-Trzeba by jeszcze mieć ten mózg…-powiedziała półprzytomna Dorcas patrząc znacząco na Blacka. – Ale tak czy siak idziemy!                                                        
Całą piątką, tak piątką, bo Potter też się doczepił, poszliśmy do Skrzydła. Pielęgniarka od razu wysłała Dor, Blacka i Jamesa do łóżek, dała im jakieś eliksiry, a mi i Ann kazała sobie iść. Wracając wpadłyśmy na Remusa i Pettigrew.
-Nie widziałyście może Jamesa i Syriusza?- spytał lekko zdenerwowany Lupin.
-Widziałyśmy, są razem z Dor w Skrzydle Szpitalnym, a Pomfrey nafaszerowała ich eliksirami i wyrzuciła wszystkich, więc raczej się tam nie dostaniesz – poinformowałam przyjaciela.
-Aha, dzięki. To, co wracamy do PW?- zapytał po chwili Remus.
-A co innego mamy do roboty – powiedziała Ann całując swojego chłopaka w policzek.
Szybko udaliśmy się do Pokoju Wspólnego, gdzie zaczęliśmy rozmawiać o meczu. Niespodziewanie  portret Grubej Damy otworzył się, a do pokoju wsiedli Potter oraz Dor kłócąca się z Blackiem.
-Uhh Black, jak ja cię nie znoszę!- krzyknęła Dorcas, po czym podeszła do mnie i powiedziała- Lily, czy my nie powinniśmy się szykować na szlaban?
-O matko SZLABAN!- wrzasnęłam i pobiegłam do dormitorium ciągnąc za sobą Dor. Szybko zmieniłyśmy nasze szaty na coś cieplejszego i razem zeszłyśmy na dół, gdzie czekała już na nas Ann.
- Tylko bądźcie ostrożne – powiedzieli chórem Lupin i Black.
Oczywiście nie obeszło się bez namiętnego pożegnania. Ann przytuliła się do Remusa, który szeptał jej coś do ucha, a Docas podeszła do Syriusza, który niespodziewanie ją do siebie przyciągnął i namiętnie pocałował. O dziwo, dziewczyna nie stawiała żadnego oporu.  Tylko ja i Potter staliśmy z boku i przyglądaliśmy się naszym przyjaciołom.  Po chwili cichutko chrząknęłam dając znak dziewczynom. Niechętnie oddaliły się one od swoich ukochanych i podążyły za mną w kierunku chatki Hagrida. On już tam na nas czekał.
-Cześć dziewczyny!- krzyknął.
-Cześć Hagrid!- odpowiedziałyśmy próbując ukryć drżenie naszych głosów.
-No to chodźcie. Tylko uważajcie, musicie iść cały czas za mną.- powiedział Hagrid prowadząc nas do lasu.
W tym samym momencie zauważyłam, że Ann nakłada na palec pierścionek, a Dorcas upewnia się, czy ma na nadgarstku bransoletkę. Obie ozdoby składały się z  maleńkich półksiężyców. Dopiero teraz przypomniało mi się, że czegoś zapomniałam. No tak, był to naszyjnik od Pottera, na którym również wisiał półksiężyc, tylko trochę większy.  Trudno, jakoś sobie bez niego poradzę.
Wszyscy razem weszliśmy do lasu. Po prawie dwudziestominutowym marszu, Hagrid oznajmił nam, że tu musi nas zostawić. Niestety, dalej musiałyśmy radzić sobie same. Przez dłuższą chwilę wszystkie trzy wpatrywałyśmy się w coraz bardziej oddalającą się postać Hagrida. Po upływie kilku minut Ann zauważyła, że dziś jest pełnia.
- Dlaczego akurat dziś?- spytałam
-Najwidoczniej tylko my możemy mieć takiego pecha – usłyszałam w odpowiedzi.  Stwierdziłyśmy, że nie będziemy ruszać się z miejsca. Poczekamy aż zacznie świtać, a następnie udamy się w kierunku zamku. Plan wydawał się idealny. Usiadłyśmy koło siebie opierając się plecami o pień drzewa. Czas płynął strasznie wolno. Było zimno i ciemno, lecz najgorsza była ta cisza. W pewnym momencie Dorcas postanowiła rozpalić ogień. W ostatnim momencie udało się nam ją powstrzymać.
- Ej, o co wam chodzi? Przynajmniej będzie trochę cieplej – powiedziała naburmuszona brunetka        
- Inteligenice, nie wpadłaś na to, że ktoś może nas zobaczyć – rzekła Ann                                   
- Wyobraź sobie, że nie- krzyknęła Dorcas                                                                         
 - A może troszeczkę ciszej, nie ….. –  zaczęłam mówić, lecz blondynka przerwała mi zdecydowanym ruchem ręki.                                                                                 
- Coś słyszałam, jakby głosy dochodzące zza tego drzewa – oznajmiła Ann pokazując drzewo niedaleko nas.
- Pewnie coś ci się przesłyszało- zakpiła z przyjaciółki Dor.
Po kilku sekundach wszystkie trzy usłyszałyśmy to samo. Był to śmiech, lecz nie taki zwyczajny, był to śmiech szaleńca. W jednej chwili poderwałyśmy się na nogi. 
- To przestaje mi się podobać- oznajmiły zgodnie dziewczyny.
- Pójdę to sprawdzić- powiedziałam starając się  zachować zimną krew.
Zanim moje przyjaciółki zdążyły cokolwiek zrobić, ruszyłam w kierunku, z którego dochodził przerażający odgłos. Kucnęłam za niedużym krzakiem i próbowałam cokolwiek dostrzec w ciemności pokrywającej cały las.  Nagle jak na zawołanie rozbłysnął ogień. Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Zaledwie dziesięć metrów przede mną stała grupa ludzi. Była to grupa ludzi ubrana w pełni na czarno. Oniemiała czekałam, aż coś się wydarzy. W pewnym momencie wydawało mi się, że widze kogoś znajomego. Lecz po chwili straciłam poczucie czasu. Wszystko zaczęło dziać się bardzo szybko. Z kręgu wyszedł jakiś mężczyzna w kapturze. Nie miałam żadnych wątpliwości co do tego, że przewodzi pozosyałym. Chwilę później ktoś wskazał ręką w moim kierunku. To mój koniec, pomyślałam. Usłyszałam kroki zbliżające się w moją stronę, zamarłam. Nie mogłam uwierzyć w to, co zobaczyłam. Przede mną pojawiła się postać Snape’a.
- Uciekaj – powiedział
Nie musiał powtarzać dwa razy. Jeszcze przez chwilę słyszałam głos Severusa, który zapewniał resztę, iż to tylko "jakiś" spłoszony zwierzak.
- Trzeba było rzucić zaklęciem, po co nam później jakieś kłopoty?- usłyszałam. Byłam pewna, że znam tego, kto wypowiedział te słowa. Bez wątpienia był to Lucjusz Malfoy. Kto by pomyślał? A jeszcze dziś Ann stała po jego stronie. Szybko odwróciłam się w kierunku dziewczyn i pobiegłam w ich stronę. Pociągnęłam je za sobą w głąb Zakazanego Lasu. Biegłam przed siebie nie zatrzymując się nawet na chwilę. Raz obejrzałam się za siebie, aby sprawdzić, czy dziewczyny są za mną. Patrzyły na mnie oczekując wyjaśnień. Po kilkunastu minutach zatrzymałyśmy się obok wysokiego drzewa, a ja zaczęłam opowiadać przyjaciółkom moją historię...

4 komentarze:

  1. O jacie no to teraz koniec z przyjaźnią :( .

    OdpowiedzUsuń
  2. Całkiem fajne opowiadanie. Jego wadą jest jednak to, że jest strasznie przewidywalne i trochę mnie zniechęcił wątek Lorda Voldemorta, wcześniej nawet o nim nie wspomniałaś a tu nagle jak królik z kapelusza wyskakuje Voldemort. Odnosi się wrażenie, że Lily zna go doskonale chociaż w tamtych czasach on dopiero budował swoją potęgę. Ale oprócz tego, bardzo miło się czyta. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajne fajne, ale nie sądzisz że Voldzio nigdy nie przyszedłby w miejsce którym dowodzi Dumbledor'e. Chodzi o polanke w Lesie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z perspektywy czasu? Zgadzam się w 100%, jednak wtedy miało to, z nieznanego powodu jakiś sens...

      Usuń