Tak jak już
wspominałam, zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Otóż owszem, zazwyczaj w czasie
meczu Quidditcha ktoś spada z miotły, dostaje tłuczkiem albo wlatuje w trybuny.
To już jest po prostu norma. No, ale dzieje się to na skutek zagapienia,
nieuwagi bądź małej sprzeczki między
zawodnikami, a nie zaklęcia rzuconego przez widza. Jeszcze nigdy, ale to nigdy
miotły wszystkich Gryfonów nie wzniosły się nagle na wysokość 200 stóp. Jakby
tego było mało zaczęły one zachowywać się jak narowiste konie, zrzucając z
siebie wszystkich graczy z Domu Lwa.
Kto by przypuszczał, że wszystko
zaczęło się od nieznacznego ruchu ręki Ślizgona ?Na początku całego
zamieszania, dookoła wszystkich grających Ślizgonów, powstały tarcze o
ciemnozielonym kolorze. Po kilku sekundach z trybun Slytherinu wystrzeliła srebrzysta nić. Po
dotknięciu zawodnika z Gryffindoru, oplatała się ona wokół niego, po czym
leciała do góry ciągnąc za sobą swoją
ofiarę. Na wysokości 200 stóp magiczna
nić nagle zniknęła. Wszyscy Gryfoni znajdujący się wysoko nad ziemią stracili
kontrolę nad swoimi miotłami. One po prostu oszalały. Zaskoczeni gracze starali
się opanować swoje miotły lub przynajmniej z nich nie spaść. Owszem udawało im
się to, lecz tylko do pewnego momentu. Nic nie mogło ich przed tym uchronić.
Mimowolnie zaczęli spadać.
W tym samym czasie nauczyciele
starali się opanować zaistniałą sytuację, a uczniowie z przerażeniem wpatrywali
się w szybko opadających członków drużyny Gryffindoru. Co dziwne nie byli to
tylko i wyłącznie Gryfoni, Krukoni i
Puchoni, ale również Ślizgoni, którzy tak jakby wiedzieli, że tym razem jest to „lekkie” przegięcie. Owszem,
wychowankowie Slytherinu często robią
podobne rzeczy, ale nigdy na taką skalę . Zemsty, zaczepki, kawały, nigdy nie
są śmiertelnie niebezpieczne, zazwyczaj kończą się one na niegroźnej zmianie
wyglądu, wylądowaniu pod sufitem czy krótkiej wizycie w Skrzydle Szpitalnym.
Po niecałych pięciu minutach
wszystko zaczęło powoli wracać do normy. Większość spadających uczniów została
uratowana przez dyrektora Hogwartu lub innych nauczycieli. Wśród uratowanych
nie mogłam znaleźć swojej przyjaciółki. Widziałam Pottera i jego przekrzywione
okulary, Dave’a i jego kolegów. Zauważyłam nawet ciemną czuprynę Syriusza. Za
to za nic nie mogłam ujrzeć wysokiej brunetki. Po chwili okazało się, że Dorcas
została złapana przez Ślizgonów, którzy następnie odstawili ją bezpiecznie na
ziemię, kilka metrów od centrum zamieszania. Biegnąc w stronę przyjaciółki
spytałam Ann, co dokładnie działo się przez ostanie pięć minut.
-Mnie się pytasz? Szczerze
mówiąc, to nie mam pojęcia. Ale jedno wiem na pewno, spowodował to któryś
z nowych koleżków Snape’a. Co prawda nie wiem czy z aprobacją reszty no, ale co
za różnica? Mam nadzieję, że wyleją, lub co najmniej zawieszą winnego.
- Wiesz co, wydaje mi się, że nawet
Ślizgoni byli zaskoczeni. Inaczej nie złapaliby przecież Dorcas, co nie?-
spytałam.
- Dziwisz im się? Chyba każdy
normalny człowiek widzi, że to jest przesada. To nawet nie była masakra, to był
Armagedon- stwierdziła. – Owszem, każdy wie, jacy są Ślizgoni, ale przecież
wylądowanie w Slytherinie nie oznacza od razu bycie mordercą, sadystą czy kimś
podobnym. Na przykład taki Malfoy. Gada dużo, parę razy ktoś wylądował przez
niego w Skrzydle, ale nie wydaje mi się, żeby miał z tym coś wspólnego. Tak
samo cała reszta. Większość z nich, weź choćby Notta czy tego twojego
Snape’a, nie byłaby w stanie zrobić
czegoś tak okropnego - zakończyła swój wywód Ann.
- Zgadzam się, ale Snape wcale nie
jest mój. Poza tym, od kiedy tak bronisz Ślizgonów- warknęłam.
-Ja tylko stwierdzam fakty. Dobra,
pośpieszmy się- usłyszałam w odpowiedzi.
-OK. Rusz się, trzeba sprawdzić, co
z Dor, Dave’m, no i ewentualnie Blackiem i Potterem- stwierdziłam.
Na dole zobaczyłyśmy jak
Syriusz podchodzi do Ślizgona, który
złapał Dorcas. Chłopak podtrzymywał naszą przyjaciółkę, bo chyba nie miała siły
stać. Huncwot odebrał ją od niego, chyba mówiąc
„dziękuję”. Tamten tylko skinął głową. Niestety ciężko nam było ocenić,
kto to był. W tym momencie akurat nie miałam czasu, aby się nad tym zastanawiać.
- Syriusz, Boże nic wam się nie
stało?- usłyszałam głos Ann.
-Nie Ann, nic. Poza tym nie musisz
mi mówić Boże. Mimo wszystko imienia nie zmieniłem – odpowiedział Black.
- A ty jak zwykle dowcipny i
niepoważny. My tu się z Ann martwimy, a ty sobie żarty stroisz!- krzyknęłam.
-Ruda, dramatyzujesz. Mi nic nie jest, Czarnej
zresztą też nie, tylko jest w szoku- usłyszałam w odpowiedzi.
-Czarnej?- spytała Ann.
-No Dorcas, bo przecież nie
mnie-odpowiedział, pojawiając się znikąd Potter.
-Ahaaa - oznajmiłam
-Ej, ale one mają rację. Idźcie
lepiej do Skrzydła. Co, jeśli macie
jakieś wstrząśnienie mózgu, czy coś w tym stylu?- dodał James.
-Trzeba by jeszcze mieć ten
mózg…-powiedziała półprzytomna Dorcas patrząc znacząco na Blacka. – Ale tak czy
siak
idziemy!
Całą piątką, tak piątką, bo Potter
też się doczepił, poszliśmy do Skrzydła. Pielęgniarka od razu wysłała Dor,
Blacka i Jamesa do łóżek, dała im jakieś eliksiry, a mi i Ann kazała sobie iść.
Wracając wpadłyśmy na Remusa i Pettigrew.
-Nie widziałyście może Jamesa i
Syriusza?- spytał lekko zdenerwowany Lupin.
-Widziałyśmy, są razem z Dor w
Skrzydle Szpitalnym, a Pomfrey nafaszerowała ich eliksirami i wyrzuciła
wszystkich, więc raczej się tam nie dostaniesz – poinformowałam przyjaciela.
-Aha, dzięki. To, co wracamy do PW?-
zapytał po chwili Remus.
-A co innego mamy do roboty –
powiedziała Ann całując swojego chłopaka w policzek.
Szybko udaliśmy się do Pokoju
Wspólnego, gdzie zaczęliśmy rozmawiać o meczu. Niespodziewanie portret Grubej Damy otworzył się, a do pokoju
wsiedli Potter oraz Dor kłócąca się z Blackiem.
-Uhh Black, jak ja cię nie znoszę!-
krzyknęła Dorcas, po czym podeszła do mnie i powiedziała- Lily, czy my nie
powinniśmy się szykować na szlaban?
-O matko SZLABAN!- wrzasnęłam i
pobiegłam do dormitorium ciągnąc za sobą Dor. Szybko zmieniłyśmy nasze szaty na
coś cieplejszego i razem zeszłyśmy na dół, gdzie czekała już na nas Ann.
- Tylko bądźcie ostrożne –
powiedzieli chórem Lupin i Black.
Oczywiście nie obeszło się bez
namiętnego pożegnania. Ann przytuliła się do Remusa, który szeptał jej coś do
ucha, a Docas podeszła do Syriusza, który niespodziewanie ją do siebie
przyciągnął i namiętnie pocałował. O dziwo, dziewczyna nie stawiała żadnego
oporu. Tylko ja i Potter staliśmy z boku
i przyglądaliśmy się naszym przyjaciołom.
Po chwili cichutko chrząknęłam dając znak dziewczynom. Niechętnie
oddaliły się one od swoich ukochanych i podążyły za mną w kierunku chatki
Hagrida. On już tam na nas czekał.
-Cześć dziewczyny!- krzyknął.
-Cześć Hagrid!- odpowiedziałyśmy
próbując ukryć drżenie naszych głosów.
-No to chodźcie. Tylko uważajcie,
musicie iść cały czas za mną.- powiedział Hagrid prowadząc nas do lasu.
W tym samym momencie zauważyłam, że
Ann nakłada na palec pierścionek, a Dorcas upewnia się, czy ma na nadgarstku
bransoletkę. Obie ozdoby składały się z
maleńkich półksiężyców. Dopiero teraz przypomniało mi się, że czegoś
zapomniałam. No tak, był to naszyjnik od Pottera, na którym również wisiał
półksiężyc, tylko trochę większy.
Trudno, jakoś sobie bez niego poradzę.
Wszyscy razem weszliśmy do lasu. Po
prawie dwudziestominutowym marszu, Hagrid oznajmił nam, że tu musi nas
zostawić. Niestety, dalej musiałyśmy radzić sobie same. Przez dłuższą chwilę
wszystkie trzy wpatrywałyśmy się w coraz bardziej oddalającą się postać
Hagrida. Po upływie kilku minut Ann zauważyła, że dziś jest pełnia.
- Dlaczego akurat dziś?- spytałam
-Najwidoczniej tylko my możemy mieć
takiego pecha – usłyszałam w odpowiedzi. Stwierdziłyśmy, że nie będziemy
ruszać się z miejsca. Poczekamy aż zacznie świtać, a następnie udamy się w
kierunku zamku. Plan wydawał się idealny. Usiadłyśmy koło siebie opierając się
plecami o pień drzewa. Czas płynął strasznie wolno. Było zimno i ciemno, lecz
najgorsza była ta cisza. W pewnym momencie Dorcas postanowiła rozpalić ogień. W
ostatnim momencie udało się nam ją powstrzymać.
- Ej, o co wam chodzi? Przynajmniej
będzie trochę cieplej – powiedziała naburmuszona brunetka
- Inteligenice, nie wpadłaś na to,
że ktoś może nas zobaczyć – rzekła Ann
- Wyobraź sobie, że nie- krzyknęła
Dorcas
- A może troszeczkę ciszej, nie ….. – zaczęłam mówić, lecz blondynka przerwała mi
zdecydowanym ruchem ręki.
- Coś słyszałam, jakby głosy
dochodzące zza tego drzewa – oznajmiła Ann pokazując drzewo niedaleko nas.
- Pewnie coś ci się przesłyszało-
zakpiła z przyjaciółki Dor.
Po kilku sekundach wszystkie trzy
usłyszałyśmy to samo. Był to śmiech, lecz nie taki zwyczajny, był to śmiech
szaleńca. W jednej chwili poderwałyśmy się na nogi.
- To przestaje mi się podobać-
oznajmiły zgodnie dziewczyny.
- Pójdę to sprawdzić- powiedziałam
starając się zachować zimną krew.
Zanim moje przyjaciółki zdążyły
cokolwiek zrobić, ruszyłam w kierunku, z którego dochodził przerażający odgłos.
Kucnęłam za niedużym krzakiem i próbowałam cokolwiek dostrzec w ciemności
pokrywającej cały las. Nagle jak na
zawołanie rozbłysnął ogień. Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Zaledwie
dziesięć metrów przede mną stała grupa ludzi. Była to grupa ludzi ubrana w pełni na czarno. Oniemiała
czekałam, aż coś się wydarzy. W pewnym momencie wydawało mi się, że widze kogoś
znajomego. Lecz po chwili straciłam poczucie czasu. Wszystko zaczęło dziać się
bardzo szybko. Z kręgu wyszedł jakiś mężczyzna w kapturze. Nie miałam żadnych wątpliwości co do tego, że przewodzi pozosyałym. Chwilę później ktoś wskazał ręką w moim kierunku. To mój koniec,
pomyślałam. Usłyszałam kroki zbliżające się w moją stronę, zamarłam. Nie mogłam
uwierzyć w to, co zobaczyłam. Przede mną pojawiła się postać Snape’a.
- Uciekaj – powiedział
Nie musiał powtarzać dwa razy.
Jeszcze przez chwilę słyszałam głos Severusa, który zapewniał resztę, iż to
tylko "jakiś" spłoszony zwierzak.
- Trzeba było rzucić zaklęciem, po
co nam później jakieś kłopoty?- usłyszałam. Byłam pewna, że znam tego, kto
wypowiedział te słowa. Bez wątpienia był to Lucjusz Malfoy. Kto by pomyślał? A
jeszcze dziś Ann stała po jego stronie. Szybko odwróciłam się w kierunku dziewczyn
i pobiegłam w ich stronę. Pociągnęłam je za sobą w głąb Zakazanego Lasu.
Biegłam przed siebie nie zatrzymując się nawet na chwilę. Raz obejrzałam się za
siebie, aby sprawdzić, czy dziewczyny są za mną. Patrzyły na mnie oczekując
wyjaśnień. Po kilkunastu minutach zatrzymałyśmy się obok wysokiego drzewa, a ja
zaczęłam opowiadać przyjaciółkom moją historię...
O jacie no to teraz koniec z przyjaźnią :( .
OdpowiedzUsuńCałkiem fajne opowiadanie. Jego wadą jest jednak to, że jest strasznie przewidywalne i trochę mnie zniechęcił wątek Lorda Voldemorta, wcześniej nawet o nim nie wspomniałaś a tu nagle jak królik z kapelusza wyskakuje Voldemort. Odnosi się wrażenie, że Lily zna go doskonale chociaż w tamtych czasach on dopiero budował swoją potęgę. Ale oprócz tego, bardzo miło się czyta. :)
OdpowiedzUsuńFajne fajne, ale nie sądzisz że Voldzio nigdy nie przyszedłby w miejsce którym dowodzi Dumbledor'e. Chodzi o polanke w Lesie
OdpowiedzUsuńZ perspektywy czasu? Zgadzam się w 100%, jednak wtedy miało to, z nieznanego powodu jakiś sens...
Usuń