Wiem,
że napisałam, że będzie lekko łatwo i przyjemnie, ale za oknem taka zawierucha,
że nie mogłam nic takiego napisać. Poza tym przeczytałam przed chwilą świetne
opowiadania, całkowicie inny fandom, ale w dalszym ciągu bardzo fajne, miało
ono zarówno optymistyczne momenty jak i te pesymistyczne, z tego powodu ten
rozdział ma też dwojaki charakter. Jest to też spowodowane tym, że nawet, jeśli
siadając mam zaplanowane, co napiszę, to bardzo często historia przejmuje
kontrolę, ja jestem w stanie umieścić w niej tylko określone punkty, a to jak
się potoczy dalej… Cóż, magia chwili. Ja naprawdę wiem tyle samo, co wy, jeśli chodzi
o dalsze losy bohaterów.
Ale następne rozdziały chyba będą weselsze. Choć nic nie mogę obiecać.
Pozdrawiam i zapraszm do czytania
Asia
Na szczęście dojazd do domu nie
zajął nam zbyt długo. Chociaż, nawet, gdyby tak się stało, wątpię, że bym to
zauważyła, ponieważ byłam zbyt zajęta rozmową z rodzicami. Dowiadywałam się, co
się działo w świecie, kiedy byłam w szkole. Jak się okazało, całkiem sporo. Otóż, miałam w
najbliższym czasie nie spotkać się z siostrą, ponieważ Petunia postanowiła wraz
ze swoim chłopakiem pojechać na jakiś obóz, czy coś w tym rodzaju. W gruncie
rzeczy nawet mi to pasuje. Prócz tego były też mniej zadowalające wieści,
jednakże te nie dotyczyły tylko mojej rodziny, ale całego niemagicznego świata.
W prasie, co chwilę pojawiały się wieści o kolejnych dziwnych wydarzeniach np. nieoczekiwanych
wybuchach gazu, tornadach, trzęsieniach ziemi i tym podobnych. Oczywiście
zawsze powodowało to śmierć wielu osób i ogromne zniszczenia.
Rodzice wspomnieli też o tym, że w
gazetach pojawiły się doniesienia o brutalnych morderstwach, które nie miały
żadnych, ale to żadnych motywów. Ludzie zaczynali bać się wychodzić z domów, a
cała sytuacja z „klęskami żywiołowymi” (oczywiście wiemy wszyscy doskonale, że
żadne katastrofy naturalne to nie były) wcale nie poprawiała nastroju
społeczeństwa. Moja rodzina, włączając w to Petunię, zdawała sobie sprawę, kto
tak naprawdę stoi za tymi wszystkimi atakami i wcale ich to nie pocieszało, co
ani trochę mnie nie dziwi. Prawdę mówiąc sama chyba wołałabym myśleć, że
wszystko, co się dzieje to tylko przypadek, niefortunny zbieg okoliczności,
aniżeli wiedzieć, że odpowiedzialny za to jest szaleniec wraz z grupą
zwolenników, który chce zniewolić cały świat i nie zwraca uwago na to, co
zniszczy w swojej walce o władzę.
Myśli tego typu nie były zbyt pożądane
w trakcie wakacji, czyli jakby nie patrzeć w okresie, w którym powinnam
odpoczywać i cieszyć się życiem, więc porzuciłam je jak najszybciej mogłam.
Wiem, że muszę zdawać sobie sprawę z nad chodzącej wojny, ale zapomnieć o tym
na chwilę, choćby na tydzień, czy dwa jest wszystkim, czego w tym momencie
mogłabym chcieć.
Mój umysł zdążył przeskoczyć na
całkowicie inny temat do rozmyślań nim wróciliśmy do domu. Miałam pewność, że
gdy tylko siądziemy przy stole, rodzice zaczną wypytywać mnie o to, co wydarzyło
się w szkole od ferii zimowych. Prawdę mówiąc miałam im tak wiele do
opowiedzenia, że nie wiedziałam, od czego zacząć. Właśnie to zajmowało mnie tak
długo. To, od czego zacząć.
- Najlepiej
od początku.
Spojrzałam ze zdziwieniem na
siedzącą naprzeciwko mnie mamę.
- Zaczęłaś
mówić na głos, kochanie – wytłumaczył mi tata, uśmiechając się szeroko.
-
Ach… - Zarumieniłam się lekko zakłopotana. – Możecie mi przypomnieć, na czym
skończyłam ostatnio, bo nie bardzo pamiętam, co wam już opowiedziałam, a czego
jeszcze nie.
-
Prawdę mówiąc nie powiedziałaś nam zbyt wiele, Lily, wspomniałaś tylko, że masz
chłopaka – odpowiedziała mi mama.
-
Czyli mam wam naprawdę dużo do opowiedzenia. No cóż, zacznijmy od początku…
Przedstawiłam rodzicom całą sytuację
bez zbytniego wgłębiania się w szczegóły, bowiem, gdybym tak zrobiła trwałoby
to po prostu zbyt długo. Powiedziałam im o tym, jak poznałam Dave’a, o ataku
wilkołaka na mnie, oczywiście pominęłam fakt, ze owym wilkołakiem był Remus, o
kawałach chłopaków, przyjeździe Francuzek, wybuchach na lekcji, pominęłam, co
prawda udział Jamesa w spowodowaniu jednego, o moich kłótniach z Potterem, o
ataku na Hogsmeade, bohaterstwie Dave’a, naszym zerwaniu i o kłótni z Seve…
Snape’em. Oczywiście starałam się w miarę trzymać chronologii wydarzeń, choć
nie jestem przekonana, czy mi się to całkowicie udało. Oprócz tego pominęłam
parę rzeczy, co, do których jestem pewna, że tylko zmartwiłyby moich rodziców np.
zbagatelizowałam trochę swoje obrażenia i swój smutek po rozstaniu z Dave’em,
czy kłótniach z Jamesem. Po prostu nie chciałam ich nie potrzebnie zamartwiać,
biorąc pod uwagę fakt, że wszystko było już ok.
-
Wygląda na to, że miałaś bardzo… Intensywny rok – podsumowała ze śmiechem moją
opowieść mama.
- No dosyć, jakby nie patrzeć – odparłam,
ziewając cicho. – Może, dlatego jestem tak zmęczona?
-
Idź spać, skarbie. Obudzimy cię jutro na śniadanie – zakomenderował tata.
Pokiwałam głową i ociągając się
poszłam na górę. Gdy tylko moja głowa dotknęła poduszki, od razu zapadłam w
sen.
Mój sen był…. Dziwny i przerażający
jednocześnie. Co prawda wielokrotnie śniły mi się wydarzenia, jakby dotyczące
mojej przyszłości, albo jej alternatywnej wersji i do tego byłam
przyzwyczajona. Jednak ten sen był inny. Otóż śniło mi się, że:
Otworzyłam oczy i zapatrzyłam się na
sufit w swojej sypialni, z myślą, że coś jest nie tak, która pojawiła się jakby
znikąd. Wstałam z łóżka i szybko ubrałam pierwszą lepszą, wyjętą z szafy
sukienkę. Następnie zeszłam na dół, a w tyle mojego umysłu nadal tlił się
pewien niepokój i obawa przed tym, co mogę ujrzeć. Kiedy weszłam do jadalni, a
później do salonu nie zobaczyłam w nich nic dziwnego. Może poza faktem, że
nikogo w nich nie było.
-
Mamo! Tato! – zawołałam. – Gdzie jesteście?!
Odpowiedziała mi cisza. Prawdę
mówiąc ta cała sytuacja zaczynała mnie trochę przerażać, ale nakazałam sobie
myśleć racjonalnie. Mama prawdopodobnie nie mogła mnie dobudzić, a musieli
gdzieś pojechać, więc uznali, że skoro jestem już dużą dziewczynką to dam sobie
radę. Tak, to jedyne sensowne wytłumaczenie. Jednak, gdy wyszłam na zewnątrz
zauważyłam, że nasz samochód w dalszym ciągu stoi na podjeździe. Zawołałam,
więc rodziców jeszcze raz, nadal bez większego skutku.
Wybiegłam na ulicę i ruszyłam
szybkim krokiem przed siebie, przez cały czas rozglądając się bacznie wokół,
szukając jakichkolwiek znaków, że w najbliższej okolicy jest ktokolwiek poza
mną. Co jakiś czas nawoływałam również swoich rodziców, siostrę, sąsiadów. Nikt
mi nie odpowiedział.
Idąc w kierunku parku zauważyłam, że
wiele domów ma otwarte na oścież drzwi, a wokół nich porozrzucane są rzeczy,
jakby ich mieszkańcy opuszczali je w tak wielkim pośpiechu, że nawet nie
zdążyli zamknąć drzwi. Z każdą chwilą czułam, jak przerażenie coraz bardziej
mnie ogarnia, jak paraliżuje każdy mój nerw, każdy mięsień. Nie mogłam nic
zrobić, że powstrzymać to, co nadchodziło.
Kiedy przeszłam kolejne kilka
kroków, moją uwagę przykuła plama na asfalcie. Jednak, gdy pochyliłam się, a by
przyjrzeć jej się bliżej mój strach wzrósł, co najmniej dwukrotnie. To nie była
żadna plama, tylko krew, kałuża krwi. Prawdopodobnie ludzkiej. Nie była nawet
minimalnie zakrzepnięta. Ktokolwiek krwawił nie był daleko stąd.
Moje postanowienie, aby pomóc tej
tajemniczej osobie rozpłynęło się jednak tak szybko, jak się pojawiło, kiedy
spojrzałam przed siebie i ujrzałam ścieżkę z krwi, która wyraźnie zmierzała w
stronę parku. Przełamując swój strach ruszyłam wzdłuż niej, sprawdzając, czy wzięłam
ze sobą różdżkę. Na szczęście nie zapomniałam o niej. Wiedziałam, rozumowo naprawdę
zdawałam sobie sprawę, że powinna pójść w zgoła innym kierunku, ale… To coś
mogło mieć moich rodziców, przyjaciół, sąsiadów! Nie mogłam tego ot tak po
prostu zostawić!
Z tym silnym postanowieniem raźnym
krokiem ruszyłam przed siebie, na spotkanie nieznanemu. Prawdę mówiąc był to
też jeden ze sposobów na nie poddanie się panice. Wyznaczyłam sobie określony
cel i przy zdrowych zmysłach trzymało mnie tylko dążenie do jego realizacji.
W miarę przybliżania się do parku
widziałam coraz więcej krwi na drodze. Gęstej, czerwono-brunatnej i
pokrywającej ziemię, jak śnieg. Gdy patrzyłam przez siebie, jedyne, co byłam w
stanie ujrzeć to szkarłatna ścieżka, prowadząca do parku, który kiedyś tak
kochałam, a teraz widząc jego czarne, umazane we krwi drzewa chciałam tylko,
aby przestał istnieć, przestał żyć, żeby zniknął i nigdy więcej się nie pojawił.
Kiedy dotarłam do brzegu lasu, w
jego wnętrzu dojrzałam coś, co przeraziło mnie bardziej niż cokolwiek w moim
życiu. Ujrzałam leżące bez życia ciała. Setki ciał. Jedno obok drugiego, w
jakimś cholernym rządku. Każdy, czy to kobieta, czy mężczyzna, czy dziecko miał
poderżnięte gardło i bladą, białą skórę oraz zupełnie pozbawione krwi wargi.
Ruszyłam w głąb lasu. Przyglądałam
się pobieżnie twarzom mijanych zmarłych tylko po to, aby upewnić się, że nie ma
wśród nich moich rodziców. Na szczęście nie było. Na końcu ułożonej z ciał
ścieżki znajdowała się okrągła polana. Na początku nie zauważyłam w niej
niczego dziwnego. Zdecydowałam się, więc wyjść na środek, na światło dzienne.
Kiedy stanęłam pośrodku, a promienie
słoneczne odbiły się od moich rudych włosów, usłyszałam jak ktoś ląduje lekko
na ugiętych nogach obok mnie, bardzo blisko, poczułam nawet powiew wiatru przemykający
po moich plecach. Jednak nie to zmroziło mi krew w żyłach, ale śmiech, który
usłyszałam chwilę później. Nieludzki, okrutny, ale jednocześnie doskonale mi
znany.
Odwróciłam się mając nadzieje, że to
tylko złudzenie, omamy wywołane zbyt dużym natłokiem skrajnych emocji w krótkim
czasie. Jednak to nie była fikcja. Gdy tylko obróciłam się wokół, spojrzałam w
czarne, nieprzeniknione oczy. Mężczyzna uśmiechał się drapieżnie, a jego ręce
były całe we krwi, tak jak i jego szata, policzek i włosy.
-
Witaj, Lily – Usłyszałam, a potem zapadła ciemność.
Kiedy się rozbudziłam nie mogłam
pozbyć się dzikiego wyrazu Jego twarzy ze swojego umysłu. Widziałam ją za
każdym razem, kiedy tylko zamykałam oczy i obraz ten przerażał mnie, jak nic
innego. Co prawda wiedziałam, że mój sen był tylko fikcją, imaginacją tego, że
martwiłam się o Niego, w szczególności biorąc pod uwagę fakt, że ścieżka, jaką
podążał może być pełna krwi i cierpienia. Próbowałam Mu pomóc, ale teraz nie ma
już odwrotu. On wybrał swoją drogę, a ja swoją. Tylko, dlaczego to tak
cholernie boli?
Wiedziałam, że muszę porzucić ten
temat jak najszybciej, ponieważ w innym przypadku całkowicie zepsuję sobie
humor na resztę dnia, a biorąc pod uwagę fakt, że po południu spotykam się z
przyjaciółmi, to raczej nie jest to dobrym pomysłem.
Ubrałam się szybko i zeszłam na dół,
mając nadzieję, że rozmowa z rodzicami pozwoli mi skupić się na czymś innym niż
sen z dzisiejszej nocy.
-
Hej, mamo! – przywitałam się, siadając przy stole.
-
Cześć, skarbie – Mama uśmiechnęła się do mnie, jednak na jej twarz widać było
cień zmartwienia.
-
Coś się stało? – spytałam zmartwiona.
-
Nic takiego, kochanie, tylko… - Kobieta spojrzał na mnie ze smutkiem, po czym drżącą
ręką przysunęła mi dwie leżące przed nią gazety.
-
Jedna jest nasza, wiesz niemagiczna, druga z czarodziejskiego świata i obie
piszą o tym samym, tylko, że w skrajnie różny sposób – Z przestraszonego i
zasmuconego wyrazu oczu mojej mamy mogłam wywnioskować tylko jedno. Był kolejny
atak. A ona po raz pierwszy zdała sobie naprawdę sprawę z tego, co się dzieje,
z tego, dlaczego krzyczę po nocach.
Bojąc się tego, co znajdę,
otworzyłam Proroka i zaczęłam czytać artykuł z pierwszej strony pisma. Samo
spojrzenia na tytuł uświadomiło mi, że nie jest dobrze.
„Mugolskie miasto sterroryzowane przez
Śmierciożerców!” – krzyczał nagłówek. Pod nim z kolei znajdowało się zdjęcie
doszczętnie spalonego miasta z mrocznym znakiem płonącym pośród chmur. Chcąc
dowiedzieć się, jak wielkie były straty, zaczęłam czytać artykuł.
Jedyna myśl, która przebiegała przez
mój umysł w trakcie czytania to „nie jest dobrze, kurczę nie jest dobrze” i
było to bardzo eufemistyczne wyrażenie. W tym ataku zginęły setki ludzi,
naprawdę setki. A sprawcy dalej są na wolności i nie ma żadnego sposobu na ich
złapanie. Ta tragedia zasmuciła mnie tak samo, jak moją matkę, ale wywołała we
mnie jeszcze jedno uczucie. Gniew, gniew spowodowany bezsilnością. Moją i innych
czarodziei. Nie mogliśmy powstrzymać przyszłych ataków, bo nie wiedzieliśmy,
przeciwko komu walczyć!
-
Lily? – spytała mama zdziwiona, najwyraźniej zauważając wyraźną zmianę mojego
wyrazu twarzy i złość buzującą w moich oczach.
-Nic
mi nie jest, mamo. Po prostu bezradność i nieskuteczność Ministerstwa i aurorów
w rozprawianiu się z tymi mordercami jest wręcz porażająca.
-
Ale, Lil… Jesteście czarodziejami, możecie wszystko, no prawie wszystko,
dlaczego złapanie ich jest wręcz niemożliwe?
-
Oni też są czarodziejami, to główny problem. Poza tym nie ma żadnego sposobu,
by ich rozpoznać, no bo jak? Wyglądają normalnie, zachowują się normalnie, są
praktycznie nieodróżnialni od normalnych ludzi. Jedyne, co ich wyróżnia to
popieranie tej rasistowskiej idei, ale to ciężko stwierdzić, bo niektórzy ją popierający
zwolennikami Voldemorta nie są, oraz mroczny znak na lewym przedramieniu, ale
przecież aurorzy nie mogą chodzić po domach i zaglądać ludziom pod koszule. Poza
tym mam niejasne przeczucie, że tamci znaleźliby sposób, żeby ten tatuaż ukryć –
powiedziałam zrezygnowana.
-
Nie martw się, córeczko, jestem pewna, że znajdziecie jakiś sposób – odparła kobieta,
obejmując mnie mocno.
W odpowiedzi uśmiechnęłam się do
niej i odwzajemniłam uścisk.
-
Powiedz mi lepiej, gdzie i o której umówiłaś się ze znajomymi.
-
Nie powiedziałam wam wczoraj? – Mama pokręciła przecząco głową. – Na Pokątnej,
w lodziarni, na czternastą.
- To
lepiej się szykuj, skarbie, bo jest już dobrze po dwunastej, a musisz jeszcze
dotrzeć na miejsce.
Spojrzałam na zegarek i z
przerażeniem uświadomiłam sobie, że faktycznie mam już nie wiele czasu. Zerwałam
się z miejsca i pobiegłam do swojego pokoju, odprowadzana przez radosny śmiech
mojej matki.
Szybko zdecydowałam się, w co się
ubrać i łapiąc kosmetyczkę weszłam do łazienki. Prędko się umyłam i lekko
umalowałam, po czym ubrałam zwiewną białą sukienkę i wyszłam z łazienki, gotowa
do drogi. Przed wyjściem z pokoju zabrałam jeszcze drobną kremową torebkę,
różdżkę i portfel.
Wychodząc z domu krzyknęłam do mamy:
- Do
zobaczenia wieczorem!
-
Miłej zabawy! Uważaj na siebie, Lily! – usłyszałam w odpowiedzi.
-
Będę, będę!
Kilka minut później siedziałam już w
przepełnionym Błędnym Rycerzu, który zmierzał szybko w kierunku czarodziejskiego
centrum Londynu.
Po dotarciu na miejsce szybko udałam
się do Dziurawego Kotła, a stamtąd na Pokątną, do lodziarni. Już i tak byłam
spóźniona, więc naprawdę musiałam się pospieszyć. Na szczęście jak się po
chwili okazało nie przyszłam ostatnia.
-
Hej, Lilka! – krzyknęła Dorcas, machając do mnie entuzjastycznie i wskazując
stolik, przy którym siedziała reszta naszych przyjaciół.
-
Jak widzę nie jestem ostatnia? – spytałam wskazując na wolne krzesła.
-
Nic nowego. James i Syriusz zawsze są po czasie, jak to oni – odpowiedział mi
Remus ze śmiechem.
-
Coś ciekawego się wydarzyło? W końcu nie widzieliśmy się aż dwadzieścia godzin –
spytała Ann.
-
Nie szczególnie, pomijając oczywiście fakt, że jeszcze nie pokłóciłam się z siostrą,
to chyba nowy rekord.
-
Powiedz mi, Lily, czym jest to spowodowane. Poprawą stosunków między wami, czy
może czymś innym? – spytała Dorcas, aż za dobrze świadoma moich kiepskich
relacji z Petunią.
-
Cóż, mam niejasne przeczucie, że głównym powodem jest fakt, że pojechała ze
swoim chłopakiem na obóz nad morze i wraca za jakieś dwa tygodnie, czy coś koło
tego.
Z nieznanych mi przyczyn moja
odpowiedź wywołała szerokie uśmiechy na twarzach moich znajomych. Niedane mi
było niestety zastanawiać się zbyt długo nad tym fenomenem, bowiem na krześle
obok mnie siadł z łoskotem James, a tuż obok niego Syriusz, który dyszał jakby
przed chwilą, co najmniej przebiegł maraton.
- Sorry
za spóźnienie – wydyszał Black, ledwo łapiąc oddech. – Ale to wszystko jego
wina – Tu wskazał na Jamesa. – Zwleczenie go z łóżka w wakacje przed godziną
czternastą to rzecz niewykonalna.
-
Łapa, o ile dobrze pamiętam to w trakcie roku szkolnego też jest to praktycznie
niemożliwe – uściślił Remus.
-
Hej! Ja tutaj jestem! – wykrzyknął oburzony James, wywołując wybuch śmiechu.
-
Tak a propos, Syriusz, to, dlaczego ty go z łóżka ściągałeś? O ile mi wiadomo
dosyć daleko od siebie mieszkacie – spytała swojego chłopaka Dorcas.
-
Uciekłem z domu – odparł prosto Łapa.
-
Co? Dlaczego? – Remus spojrzał na przyjaciela, jakby spodziewał się, co zaraz
usłyszy.
- To
już zaszło stanowczo za daleko. Przetrwałem ich próby namówienia mnie do zmiany
towarzystwa, z którym się zadaje, przeżyłem, kiedy próbowali na siłę zmienić mi
poglądy, kiedy udowadniali mi, dlaczego nie jestem godny bycia ich synem.
Problemu nie ma, bo się o to nie prosiłem. Ale kiedy złożyli mi jakże cudowną
propozycję nie do odrzucenia, brzmiącą, o ile dobrze pamiętam: „Albo
przyłączasz się do Czarnego Pana w dniu ukończenia siedemnastu lat, albo na
zawsze przestaniesz być naszym synem!” Nie namyślałem się długo. Po prostu
spakowałem kufer, zabrałem wszystkie swoje pieniądze i wyszedłem z domu,
oznajmiając matce, że nigdy nie wrócę. – Chłopak uśmiechnął się krzywo, po czym
kontynuował – Dodałem też coś o tym, że prędzej umrę niż przyłączę się do
Voldemorta. Kiedy dochodziłem do furtki, usłyszałem jeszcze wściekły krzyk
mojej matki. Najwyraźniej nie była zbytnio zadowolona z mojej decyzji. Ale kit
z tym.
Syriusz zdawał się ani trochę nie
przejmować tym, co się stało. Jednak po wyrazie jego oczu widziałam, że pomimo
pozornej nonszalancji boli go to, jak traktują go ludzie, którzy powinni być mu
najbliżsi. Kiedy spojrzałam pozostałych przyjaciół, wiedziałam, że oni też
zauważyli skrywany przez chłopaka smutek. W niemym porozumieniu postanowiliśmy
więcej nie wyciągać na wierzch tematu jego rodziny, żeby niepotrzebnie go nie
męczyć.
-
Zmieńmy temat – zakomenderował James, a Syriusz spojrzał na niego z niemą
wdzięcznością.
-
Powiecie mi może, chłopaki – zaczęła Dor, zwracając się do Huncwotów – Czy planujecie
coś ciekawego na ten weekend?
-
Nie bardzo. Poza tym, jak zapewne wiesz, nasze najlepsze pomysły są zazwyczaj
dziełem chwili, przypadku, ponieważ kiedy najdzie cię niespodziewana wena, to
zawsze stwarzasz najlepsze rzeczy. Oprócz tego, gdybyśmy coś planowali, to nie
wolałabyś mieć niespodzianki? – spytał Syriusz z obłudnym uśmiechem. Był wyraźnie
szczęśliwy, że żadne z nas nie wypytywało go, o jego rodzinę.
- Z
ichniego, na nasze. Nie planują tylko improwizują, a swoich planów nam nie
powiedzą, bo prawdopodobnie nas one dotyczą i gdyby nam powiedzieli, to by się
nie udało – przetłumaczyła Ann z uśmiechem.
Syriusz i James spojrzeli na nią z
urazą, a Remus z rozbawieniem.
-
Lunio, twoja dziewczyna nas obraża.
- I
co ja ci na to poradzę, James? Przecież jej nie spacyfikuję.
-
Mógłbyś spróbować… Ej! A to, za co! – Syriusz złapał się za czubek głowy, w
który przed chwilą Dorcas trzepnęła go otwartą dłonią.
- Za
sugestię, że powinien spacyfikować własną dziewczynę. Tylko byś spróbował
zrobić to ze mną – zagroziła brunetka.
- Nawet
bym nie śmiał. Wole nie wiedzieć, co ty byś wtedy zrobiła, jesteś brutalna –
odparł chłopak, patrząc na nią wzrokiem zbitego psa. Na co Dorcas pocałowała go
lekko w policzek i oparła głowę o jego ramię.
Co by nie powiedzieć oni są naprawdę
świetną parą.
-
Wracając do mojego pytania. Nie chciałam wiedzieć, czy planujecie jakiś kawał,
tylko, czy planujecie jakieś wyjście, czy coś. Moi rodzice jadę do babci i
pozwolili mi zaprosić was wszystkich, co wy na to? – spytała Dor.
- Ja
na lato – odpowiedział Syriusz.
-
Jak wyżej – poparł go James.
Chwilę później wszyscy wyrazili
swoją aprobatę. Nawet Peter, który nie odezwał się od początku spotkania, co
najwyraźniej nie tylko ja zauważyłam, bo Remis patrzył na przyjaciela z
niepokojem.
-
Peter, wszystko w porządku? Jesteś dzisiaj strasznie cichy – zapytał Lunatyk po
chwili.
-
Tak, wszystko dobrze, tylko dobijają mnie trochę te ataki.
-
Jak wszystkich, stary – stwierdził James, klepiąc niższego chłopaka po
ramieniu. – Nie martw się. Ministerstwo nie długo coś wymyśli, od czegoś w
końcu mają te wszystkie mądre głowy, co nie?
W odpowiedzi Peter uśmiechnął się
słabo. Wiedziałam jednak, że słowa Pottera pocieszyły go, ponieważ bez
większych oporów brał udział w dalszej rozmowie.
Spędziliśmy na Pokątnej jeszcze
kilka godzin, rozmawiając o planach na najbliższy czas, o pomysłach chłopaków
na nowy rok szkolny. Nasza konwersacja nie dotknęła nawet tematu rodziny
Syriusza i widma wojny. To było nasze ciche porozumienie, które wszyscy
zaakceptowali. Wakacje są w końcu po to, aby odpoczywać, czyż nie?
Wróciłam do domu późnym wieczorem i
zanim położyłam się spać kilkanaście razy upewniałam mamę, że nic mi nie jest
i, że samodzielne chodzenie na Pokątną mi nie zagraża. Główne argumenty były
takie, że po pierwsze nie byłam sama, a po drugie Śmierciożercy nie zaatakują w
środku dnia, na ulicy pełnej ludzi. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Przeczytałam już wczoraj wieczorem, ale nie zdążyłam skomentować, więc teraz to robię.
OdpowiedzUsuńZacznijmy od początku. Fajnie, luźno, normalnie. Potem ten sen Lilki. No ja bym na coś takiego nie wpadła. Przerażające, ale mi się bardzo podobało. Nie bierz mnie za głupią,ale z początku nie mogłam skapować o co biega. Musiałam przeczytać ten kawałek po śnie,żeby załapać, o kogo chodziło.
No i zaczynają się te głupie ataki, bardzo, ale to bardzo nie lubię o tym czytać. Obiecaj,że następna notka będzie weselsza.
No i oczywiście przymusowa dawka humoru, sugestia Syriusza o spacyfikowaniu Ann, ogólnie cało spotkanie na Pokątnej bardzo mi się podobało.
Więc z niecierpliwością czekam na nowy rozdział, i nie przekładaj terminu, bo mam załamanie nerwowe! :D Pozdrawiam i życzę dużych ilości weny twórczej
Hej,
OdpowiedzUsuńrozdział jak zwykle świetny i interesujący. Rozumiem, czemu oni nie chcą o tym rozmawiać i mam nadzieję, że coś ciekawego niedługo się wydarzy.
Pozdrawiam,
Angel.
Rzeczywiście, z jednej strony rozdział jest w pewien sposób mniej weselszy a z drugiej bardziej, a najbardziej przerażający był ten sen Lily... Na Merlina, jak go sobie wyobraziłam to aż mnie ciarki przeszły. Całe szczęście, że potem akcja przeniosła się na Pokątną, gdzie pojawili się Huncwoci, bo to dzięki nim zapomniałam o tym śnie ;p.
OdpowiedzUsuńA rozdział oczywiście jak najbardziej mi się podoba i mam nadzieję, że kolejny pojawi się jeszcze przed świętami... ;D
Pozdrawiam! ^^
Kocham tego blogaaaa i zapraszam na także fajnego bloga
OdpowiedzUsuńhttp://house.of.sibuna.love.pinger.pl/
Heej! Jeszcze nie przeczytalam calego bloga ale pierwsze rozdzialy strasznie mi sie spodobaly :D Wiec teraz spamuje bo swietnie piszesz i chcialabym zobaczyc czy spodoba ci sie moje opowiadanie :) http://inna-historia-lily.blogspot.co.uk
OdpowiedzUsuńWybacz, że dopiero teraz komentuje, lecz miałam awarię komputera, ale teraz jest już dobrze. Mam nowego laptopa, więc już pewnie będzie dobrze^^
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam już wcześniej, lecz na moje nieszczęście nie zdążyłam już skomentować. Rozdział bardzo fajny^^ To straszne, że tak się dzieje, że Voldemort daje o sobie znać. Bardzo mi żal Syriusza przez co musi przechodzić. Dobrze, że ma tak wspaniałego przyjaciela Jamesa i zgodził się go ulokować u siebie w domu:)
Czekam już na next:)
Pozdrawiam:**
oj z tym końcem świata...wiadomo,że to nieprawda, a ludzie i tak świrują. Wesołych Świąt, fajnego Sylwestra, Szczęśliwego Nowego Roku i pysznej wigilii życzy Ewuuś :) Pisz szybko!
OdpowiedzUsuńOd razu przepraszam, że dopiero teraz komentuję, ale mam ostatnio strasznie mało czasu i milion rzeczy do zrobienia ;(
OdpowiedzUsuńRozdział mi się podobał. Był taki po prostu. hmm.. naturalny, fajnie się go czytało ;d
Sen Lily, był troszkę przerażający. Te ciała w parku, skojarzył mi się z 7 częścią HP, jak Remus i Tonks leżeli obok siebie. Aż mi się w sumie zakręciła łezka w oku. W każdy bądź razie sen był przerażający, choć bardziej przeraziło mnie to kogo dotyczył.
No i spotkanie na pokątnej, jak zwykle dawka humoru. Fajnie to opisałaś.
Tylko zmartwiły mnie te ataki. Nadchodzi era Voldemoorta ;c
Czekam na ciąg dalszy ;*