piątek, 1 czerwca 2012

Rozdział 36 "Święta w wielu wydaniach"


Lily

            Obudziłam się wyjątkowo wcześnie. To tylko dowodzi porypania mojej psychiki. Bo powiedzcie mi, kto normalny wstaje w święta o siódmej rano? No, kto? Ty. A wybacz, pytałaś o normalnych. Bardzo zabawne. Po prostu komiczne. Ma się to poczucie humoru. To był sarkazm. Pff...
            Moje „sumienie” się na mnie obraziło. Alleluja! Nareszcie. Brawo. Bravissimo. Ale skoro jest ono tylko skutkiem ubocznym, to pewnie z czasem zniknie. Wypraszam sobie. Nie jestem żadnym skutkiem ubocznym! Istniałam wcześniej, tylko po prostu mnie nie słyszałaś. Dzięki temu eliksirowi zyskałam możliwość powiedzenia ci, co myślę. Przypuśćmy, że masz rację. Żadnego przypuśćmy. Ja najnormalniej w świecie mam.
            Zamiast kontynuować tę bezsensowną gadaninę poszłam do kuchni i zrobiłam śniadanie dla wszystkich. Szczerze mówiąc, zapomniałam, jakie to irytujące, przyrządzać posiłki dla całej rodziny. Merlinie… Ja chcę do Hogwartu. Tam nie muszę się martwić o gotowanie. Dobrze, Lily, nie dramatyzuj. Fakt. Przesadzam. Tęskniłam za rodzicami i cieszę się, że święta spędzę w domu, ale mimo to muszę przyznać, że w szkole nie mam problemów pt. „Nic nie ma w lodówce” oraz sequelu „Jak tu nie przypalić jajecznicy?”.
            Zdecydowanie dramatyzujesz. Ten jeden jedyny raz muszę się z tobą zgodzić. Widzę, że wreszcie zauważyłaś, ze zawsze mam rację? Morgano… Ty jakbyś skoczyła z poziomu swojego ego na poziom IQ to umarłabyś z głodu w locie. Hahaha. Przezabawne. Obrażam się na ciebie. Chyba się do ciebie nie odezwę do końca roku. Mam nadzieję, że szkolnego, a nie kalendarzowego. Spadaj.
            Cóż chyba nawet będzie mi brakowało tych kłótni. Ha! Wiedziałam! Cicho. Tak mi się pomyślało. Cóż chyba przydałoby się obudzić rodziców i Petunie. W końcu jeszcze tyle do zrobienia.
            Nie namyślając się długo weszłam po schodach i udałam się w kierunku sypialni rodziców. Nie byli zbyt zadowoleni, że ich budzę, dopóki nie dowiedzieli się, że jest już prawie ósma trzydzieści. Ze zwlekaniem siostry z łóżka dałam sobie jednak spokój. Ona bywa niebezpieczna, gdy próbuje się przekonać ją do wstania przed dziesiątą. A mi jeszcze życie miłe.
Szybko zjadłam śniadanie, po czym spytałam się rodziców:
- Czy mogłabym pojechać na chwilę na Pokątną? Wezwałabym Błędnego Rycerza i wróciła za jakieś czterdzieści pięć minut, no może godzinę. Muszę wypożyczyć sowę.
- Jasne, kochanie, tylko wracaj szybko.
- Oczywiście mamo. Będę niedługo z powrotem. – obiecałam, po czym poszłam do pokoju.
            Wzięłam szybko torebkę, portfel i różdżkę, po czym wybiegłam na dwór, łapiąc po drodze płaszcz i rzucając rodzicom krótkie „cześć”. Szybko machnęłam różdżką.
- Cześć.  – powiedziałam konduktorowi autobusu, który nadjechał kilkanaście sekund później. – Na Pokątną proszę.
- Jasna sprawa, panienko.
            Autobus ruszył tak gwałtownie, że musiałam złapać się poręczy, aby nie upaść. No tak, zapomniałam o tym uroczym udogodnieniu korzystania z Błędnego Rycerza. O jego zabójczej, dosłownie, prędkości. Usiadałam szybko na pierwszym lepszym krześle, słusznie przewidując, że zaraz będzie trzęsło. Pomijam fakt, że nic to nie dało, bo wywróciłam się razem z krzesłem. Nie ma to jak mieć szczęście, prawda?
            Ogólnie podróż minęła mi w całkiem miłej atmosferze porozmawiałam trochę z siedzącym niedaleko mnie Alfredem Blackberry, czyli Krukonem z mojego roku. Skąd ty go tak właściwie znasz? Przecież znasz moje wspomnienia. Siedzę z nim w ławce, na którejś tam lekcji. Aha. Nie musisz się od razu irytować. Nie chciało mi się przeglądać całej twojej przeszłości, spytać było szybciej. Jesteś leniwa. Tak, jak i ty.
            Bo około piętnastu minutach dotarłam na miejsce. Zapłaciłam za przejazd, po czym szybko pobiegłam do Dziurawego Kotła, skąd szybko dotarłam na Pokątną. Przemierzałam ulicę szybkim krokiem, aby móc jak najszybciej wrócić do domu i pomóc rodzicom w świątecznych przygotowaniach.
            Weszłam do pomalowanego na niebiesko budynku i zwróciłam się do ekspedientki:
- Dzień dobry. Chciałabym wypożyczyć sowę.
- A do czego będzie ona pani potrzebna? – spytała kobieta.
- Tylko do wysłania prezentów przyjaciołom. Nie są to zbyt duże paczki. Ważą maksymalnie trzy kilogramy. – odpowiedziałam przygotowana na takie pytanie.
- W takim razie ta sówka będzie dla pani idealne. – stwierdziła kobieta, podając klatkę ze średniej wielkości szarą sową w środku. – Jej wypożyczenie będzie kosztowało dwa galeony i ma pani dwa tygodnie na jej zwrócenie. W razie spóźnienia, czy jakiegoś wypadku z sową koszt zostanie podniesiony.
- Dobrze. Mam zapłacić teraz, czy dopiero przy zwrocie sowy?
- Przy zwrocie.
- Aha. W takim razie dziękuję bardzo i życzę wesołych świąt. Do widzenia.
- Do widzenia i nawzajem.
            Zadowolona szybko wyszłam z poczty* i skierowałam się w kierunku przejścia do niemagicznego świata. Zmierzałam tam szybkim krokiem, po drodze życząc wesołych świąt ludziom, których znałam, aż nagle usłyszałam, jak ktoś mnie woła:
- Lily! Lily, stój! No Ruda zatrzymaj się do cholery!
            Nie wiedziałam, kto mnie woła, bowiem pośród setek głosów, które można było usłyszeć na Pokątnej, po prostu nie rozpoznałam głosu. Poznałam jedynie, że to chłopak. Podejrzewając, że to ktoś znajomy, zatrzymałam się i odwróciłam, jednak gdy ujrzałam, kto biegnie w moim kierunku, odwróciłam się na piecie i jeszcze szybszy krokiem udałam się we wcześniejszym kierunku. Wtedy usłyszałam krzyk:
- Evans, no nie bądź taka! Zaczekaj!
            Oczywiście nie miałam najmniejszego zamiaru posłuchać. Niestety niedane mi było spokojnie dotrzeć do mugolskiej części Londynu, bo goniący mnie chłopak, po prostu na mnie wpadł, przez co przewróciłam się na ziemię, a ten kretyn oczywiście upadł na mnie.
- Złaź ze mnie Potter, bo uszkodzę. – wysyczałam wściekle.
- Nie denerwuj się Lily, chcę tylko porozmawiać. – powiedział chłopak, wstając i wyciągając rękę, aby pomóc mu wstać. Oczywiście olałam to i podniosłam się sama. „Tylko porozmawiać” niedoczekanie jego.
- Czego chcesz? – spytałam wkurzona, gdy zauważyłam, ż nie mogę w żaden sposób uciec.
- Już mówiłem. Porozmawiać. – odpowiedział spokojnie Potter.
- To mów, tylko szybko, bo się spieszę.
- Emm… No tak właściwie, to ja… - Spojrzałam na niego wściekle z miną „streszczaj się, bo uduszę, a kończą mi się miejsca, gdzie można ukryć ciało” – Chciałem cię przeprosić.
- Kontynuuj, Potter, kontynuuj. – powiedziałam lekko zaskoczona. No dobra, bardzo zaskoczona.
- No wiesz, za to w pociągu. Przecież wiesz Lily, że powiedziałem to w złości i naprawdę tak nie myślę.
- Wyglądało to wtedy trochę inaczej Potter.
- Może i tak, ale serio tak nie myślę, to co będzie jak dawniej Ruda? – zatkało mnie. Serio.
- Potter? Czy ty masz dobrze w głowie? Obrzuciłeś mnie takimi inwektywami, że to co mówią Ślizgoni, gdy chcą mnie obrazić można uznać za komplementy, a ty chcesz, żeby wszystko od tak było jak wcześniej? Nie pomyślałeś sobie, że w tamtej chwili straciłeś resztki mojego zaufania, a żeby je odzyskać, to będziesz się musiał naprawdę porządnie napracować.
- Eee… W takim razie to spadaj na drzewo Evans. Ja ci tu z dobroci serca proponuje moją przyjaźń, a ty ją odrzucasz i depczesz obcasami. Cóż żegnam, skoro nie potrafisz wybaczyć i zapomnieć takiej bzdury. – powiedział chłopak, po czym odszedł.
            Ile się siedzi za morderstwo z premedytacją? Długo. Ale jeśli pokażesz sędziemu swoje wspomnienia związane z tym palantem, to ci medal za zasługi dla ludzkości da, a nie wsadzi cię do więzienia. Może i masz rację, ale jego zabić, to chyba za mało.
            Jakby ten palant po prostu mnie przeprosił, to bym mu wybaczyła, a i owszem, ale tekstem pt. „ Niech będzie jak dawniej, nawet, jeśli zaledwie wczoraj nazwałem cię dziwką” to mnie ten kretyn naprawdę wytrącił z równowagi.
            Wkurzona wezwałam Błędnego Rycerza, po czym po około piętnastu minutach nadal w stanie lekkiej furii, weszłam do domu.
            Zaniosłam szybko sowę do pokoju i wysłałam ją do Dorcas wraz zapakowany wcześniej prezentem i listem, dopisując do niego uprzednio post scriptum z opisem dzisiejszego starcia z Potterem. Gdy tylko to zrobiłam zeszłam na dół, aby pomóc rodzicom i siostrze w posprzątaniu domu i przyrządzeniu kolacji.
            W sumie dosyć się napracowałam. Zamiotłam i odkurzyłam cały dom, ogarnęłam łazienki i pomogłam w przygotowywaniu indyka i puddingu, a i upiekłam ciasto, w trakcie tego wysłałam jeszcze resztę prezentów. Wykończyło mnie to. Serio. Zaczynam podziwiać skrzaty domowe w Hogwarcie. W końcu one tak codziennie i po kilkuset osobach. Ja to bym chyba nie wyrobiła.
            Mimo tego całego zmęczenia przygotowania do kolacji upłynęły nam w miłej atmosferze. Nawet z Petunią rozmawiało mi się lepiej niż zazwyczaj. Ach czegoż to nie sprawia kilku miesięczna rozłąka z siostrą.
            Około godziny dwudziestej usiedliśmy do stołu. Przed jedzeniem wszyscy razem zaśpiewaliśmy kilka kolęd. Na przykład „Cichą noc”. Ogólnie cały posiłek minął mi bardzo szybko w miłej atmosferze. Opowiadałam o szkole, co wydawało się interesować nawet Petunię. Z kolei rodzice i siostra streścili mi pokrótce, co się działo tutaj, kiedy mnie nie było. Jak się okazało nie działo się zbyt wiele. Rodzice zamówili wycieczkę wakacyjną do Egiptu dla całej naszej czwórki, a Petunia rozstała się z chłopakiem, a potem znowu z nim zeszła. Z kolei kiedy ja wspomniałam o Dave, mama zażądała jego zdjęcia, a tata chyba wszystkich dokumentów. Świadectw szkolnych, zaświadczenia o niekaralności, dokumentacji medycznej itp. O ile prośbę mamy spełniłam, o tyle tę taty skwitowałam śmiechem.
            Po zjedzeniu kolacji zajęliśmy się rozpakowywaniem prezentów. Od rodziców dostałam takiego ślicznego białego kotka z jedną do połowy czarną łapką, wyglądało to tak, jakby ktoś mu nałożył skarpetkę. Od siostry z kolei otrzymałam perfumy. Dostałam też maskotkę w kształcie myszy, ale zanim zdążyłam ją odnieść do pokoju kot zaczął za nią ganiać i się nią bawić. Zrezygnowałam z zabierania mu jej po trzech próbach. A niech się pobawi.
            Spać położyłam się stosunkowo późno, jednak zasnęłam od razu z uśmiechem na ustach. Dzisiaj nie miałam żadnych koszmarów, a sny które mi się przyśniły, można spokojnie uznać za przyjemne.


Syriusz

            Obudziłem się dosyć późno, a całą procedurę ubierania się i ogarnięcia przedłużałem jak najbardziej. Wszystko, żeby tylko uniknąć umoralniającego wykładu na temat tego, z kim się zadaję. Z domem, do którego należę dali już sobie spokój, bo przecież go nie zmienią.
            Niestety nawet z grzebaniem się, jak, że tak to ujmę mucha w smole całe poranne przygotowania zajęły mi zaledwie czterdzieści pięć minut. Wobec tego, nie mając już dłużej wymówki na pozostanie w pokoju westchnąłem ciężko i zszedłem na dół. Tam wszyscy już dawno siedzieli przy stole. Moja matka spojrzała na zegarek, a potem na mnie i krzywiąc się z dezaprobatą powiedziała lodowatym głosem:
- Dobrze wychowanym czarodziejom czystej krwi nie wypada się spóźniać.
- Oczywiście matko. – odpowiedziałem, aby uniknąć kłopotów, po czym zasiadłem do stołu.
- Oczywiście matko– przedrzeźniła mnie kobieta. – Zawsze tak mówisz, a gdy przychodzi do zachowania się odpowiednio do swojego pochodzenia, to ty wolisz się zadawać ze szlamami i zdrajcami krwi, niż z własną rodziną, czy innymi czystokrwistymi rodzinami.
            Nic na to nie odpowiedziałem, przyzwyczaiłem się już do tego typu stwierdzenie. Ona po prostu nie może przeżyć piętnastu minut w moim towarzystwie, bez utrudnienia mi życia. Cóż zdążyłem się przyzwyczaić.
- Matko, kto nas dzisiaj odwiedzi? – zapytał mój cholerny brat.
- Cóż, Regulusie, twoje kuzynki wraz z Druellą i Cygnusem i wuj Alfard. Reszta rodziny jest niestety zajęta, synu.
            Jeden plus, że Andromeda będzie. Z nią się przynajmniej da normalnie porozmawiać, a i z wujem Alfardem, on też nigdy nie miał do mnie pretensji o dom, czy poglądy. Teraz pozostaje mi tylko wytrwać do kolacji.
            Nie czekając na pozwolenie wstałem z krzesła i wyszedłem z pokoju, po czym udałem się do swojego pokoju, gdzie wziąłem dwukierunkowe lusterko i powiedziałem cicho:
- James.
- Cześć stary. – usłyszałem odpowiedź po kilku minutach. – Sorry, że tak długo, ale mam lekki bałagan w pokoju i nie mogłem znaleźć lusterka.
            Roześmiałem się nad objawiającą się czasami głupotą mojego przyjaciela.
- Właściwie, dlaczego masz bałagan, przecież macie skrzata.
- Tak, ale się na mnie choleryk obraził, jak go próbowałem zawiesić na czubku choinki i teraz wynajduje sobie zajęcia, żeby tylko nie posprzątać mojego pokoju.
- Ech, stary, ty to sobie potrafisz życie utrudnić. A tak a propos to, o co ci wczoraj z Rudą poszło?
- Właściwie, to ja, Łapciu, nie wiem. Naprawdę.
- Słyszałem, że jej strasznych bzdur nagadałeś.
- Fakt, ale jak dzisiaj próbowałem ją przeprosić na Pokątnej i mnie olała.
- A co tak dokładniej powiedziała? – spytałem ignorując fakt, że ktoś zaczyna się dobijać do mojego pokoju.
- No, jak ją przeprosiłem, to kazała mi się wypchać. Ja tam do niej z sercem na dłoni się kajam, a ta mi coś takiego.
            Nie, żebym mu nie wierzył, ale muszę napisać do Rudej i wysłuchać jej wersji zdarzeń, bo Rogatemu zdarza się przesadzać.
- Syriuszu Blacku otwieraj natychmiast te drzwi!
- Emm… Stary, kto się tam tak drze?
- Nikt. To tylko moja „kochana” mamusia znowu czegoś chce. Dobra stary to ja kończę, bo ta jędza zaraz drzwi wyważy.
            Kiedy zakończyłem rozmowę z Jamesem, podszedłem do drzwi i je otworzyłem, a kiedy zobaczyłem stojącą przed nimi matkę z furią w oczach, zapytałem:
- Czy coś się stało matko?
- Bardzo wiele, młody człowieku. Masz się ubrać jakoś porządnie, a nie w te mugolskie łachy i zejść na dół. Za pół godziny przychodzą nasi goście.
- A co, jeśli tego nie zrobię?
- Przeniesiemy cię z ojcem do Durmstrangu, a tego byś chyba nie chciał, prawda?
            Zatrzasnąłem kobiecie drzwi przed nosem, po czym wiedząc, że byłaby zdolna spełnić swoją prośbę, poszedłem się przebrać, a pół godziny później zszedłem na dół, ubrany już w szatę wyjściową, którą moja matka uznałaby za „odpowiednią dla czarodzieja czystej krwi:
            Okazało się, że pojawiłem się na dole ani o minutę za późno, bowiem gdy stanąłem koło brata, usłyszałem trzaski aportacji, a chwilę później dzwonek do drzwi. Stworek wyminął mnie biegiem, otworzył drzwi, zabrał od gości płaszcze i zarobił kopniaka od Bellatrix. Czyli standardowo.
- Witaj Syriuszu.
- Cześć Andromedo. – odpowiedziałem, po czym skinąłem głową wujowi Alfardowi i udałem się do jadalni. Z nikim więcej nie zamierzałem się witać. Gdy się oddalałem usłyszałem jeszcze głos ciotki Druelli:
- Powinnaś go jakoś utemperować Walburgo. Twój syn na zbyt wiele sobie pozwala.
- Wiem, mimo to nie mam już do niego siły. On chyba po prostu nie jest do końca normalny, w końcu Regulusa wychowaliśmy z Orionem tak samo, a on w przeciwieństwie do brata jest naszą chlubą.
            Więcej już nie usłyszałam, ale ich dalsza rozmowa polegała pewnie na wychwalaniu Regulusa, Bellatrix i Narcyzy oraz na opowiadaniu, jakim to ja złym dzieckiem nie jestem.
Ech… Zapowiadają się ciekawe święta.

Remus

            Jutro świąteczna kolacja, czas, który powinno się spędzać z rodziną. Fajnie, prawda? Niestety nie. Jutro jest pełnia. A obecność wilkołaka w piwnicy nie wpływa dobrze, na wigilijny nastrój. Usłyszałem, jak ktoś wchodzi po schodach, a po chwili moje drzwi się otworzyły. Weszła przez nie moja matka, podeszła do łóżka i usiadła koło mnie, po czym objęła mnie ramieniem.
- Nie martw się, synku. Wszystko będzie dobrze. – Miałem ochotę powiedzieć jej, że nic nigdy nie będzie dobrze, ale nie chciałem jej martwić. W końcu są szanse, że kiedyś ktoś wynajdzie jakiś eliksir, który mi pomoże. Oby.
            Mama wyszła z mojego pokoju, a ja zająłem się pisaniem listu do Lily. Chciałem, aby wiedziała, że bez względu na wszystko, zawsze, będzie moją przyjaciółką. Zawsze. Tak jak i Ann, Dorcas, Syriusz, James, Peter i wszyscy, na których mi zależy.

Trzecioosobowa narracja

            Lily spędziła ze swoją rodziną magiczne święta. Pełne miłości, szczęścia i nadziei na wspaniałą przyszłość. Nawet jej relacja z siostrą wydawała się poprawiać. Wszystko dzięki tej cudownej atmosferze, która powstaje podczas świąt, ale tylko wtedy, gdy spędzamy je z ludźmi, których kochamy. Dziewczyna cieszyła się życiem, nie zważała na niepowodzenia i zdawała się na chwilę zapomnieć o widmie wojny wiszącym nad czarodziejskim światem, jej światem.

            Z kolei Syriusz nie odczuł magii świąt, lecz jedynie ciężar odrzucenia przez własną rodzinę. Podczas tej wspaniałej, zdawałoby się, uroczystości doświadczył jedynie negatywnych uczuć. Złości, nienawiści i rozczarowania. W tych strasznych momentach pomagali mu jedynie przyjaciele i kuzynka, która przeżywała to samo, co on. Święta, które powinny godzić zwaśnione strony, dla niego były jedynie gorzkimi momentami, o których najlepiej zapomnieć. Po choćby ukrył to bardzo głęboko, zawsze podświadomie będzie pragnął miłości rodzinnej. Tej, której dotychczas niedane było mu odczuć. On, w przeciwieństwie do Lily, bardzo wyraźnie wyczuwał zbliżającą się wojnę, która niczym mroczny omen ciążyła nad wszystkimi, których kochał.

            Remus święta przeżył w bólu. Nadeszła, bowiem, wtedy, znienawidzona przez niego pełnia. Chłopak nie mógł cieszyć się bliskością rodziny. Odczuwał on jedynie cierpienie spowodowane jego chorobą. Schorzeniem, które powodowało, że raz w miesiącu ze spokojnego i miłego człowieka, zamieniał się w bestie. Nikt, nawet jego przyjaciele, nie wiedział jak bardzo się, wtedy, męczył. Nie chciał obciążać nikogo skutkami swojej choroby. Nie chciał, aby ktokolwiek cierpiał razem z nim. W czasie świąt na chwilę utracił panowanie nad własnym ciałem, umysłem i pogrążył się w ciemności. Nie docierało do niego nic. Ani zmartwienie jego rodziców, ani współczucie przyjaciół, tęsknota ukochanej, ani magia świąt, ani nadchodząca wojna. Nie czuł, wtedy, nic poza obejmującym całe ciało bólem, który paraliżował i odbierał wolną wolę. Nie czuł nic, poza tym strasznym, wszechogarniającym cierpieniem. Cały jego świat sprowadzał się wtedy do ognia płonącego w jego żyłach i zamieniającego go w potwora.


*nie wiedziałam, jak mogę nazwać miejsce, gdzie można wypożyczyć sowę, więc jest poczta. Jak coś wymyślę, to zmienię. A jeśli wy macie jakieś pomysły, to piszcie w komentarzach.


                                            ***
Mam nadzieję, że wybaczycie mi tą ostatnią scenę, w sensie w trzecioosobowej perspektywie. To mi chodziło od rana po głowie i domagało się zaistnienia.

10 komentarzy:

  1. Biedny Lupin :( W sumie rozdział nie wprowadza do niczego nowego ale mi się podoba :D ale coraz bardziej nienawidzę Pottera

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja tam nie mogę nie lubić Pottera ;p

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja sie zastanawiam, czy 10 galeonow za wypożyczenie sowy to nie za dużo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Racja. O ile wiem, jeden galeon to ok. 20 zł, także chyba to troszkę za dużo :)

      Usuń
    2. Jest to całkiem możliwe, zawsze miałam problemy z zapamiętaniem ile warte są poszczególne monety, o ile pamiętam ile knutów to sykl itd, o tyle ile to dolarów, funtów, czy złotówek już mam problem. Poprawione na 2 galeony, chyba brzmi sensowniej.

      Usuń
  4. Może Sowiarnia? Ogólnie świetne opowiadanie, ale jak dla mnie za szybko postępujesz z akcją.

    OdpowiedzUsuń
  5. Też wydaje mi się, iż 10 galeonów to za dużo za wypożyczenie sowy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację. Wtliczyłam, iż będzie to 290 złoty.

      Usuń
  6. Gdybym była w Twoim blogu z pewnością zrobiłabym tak z Potter'em jak Dorcas: Ja go kiedyś zabiję, spalę, sklonuję, rozkażę klonom zjeść jego prochy, zabiję klony itd, itd, itd, itd, itd, itd, itd. Czy jakoś tak ;3 Jakim on jest idiotą! Gdybym ja była na miejscu Lily nigdy bym mu nie wybaczyła lub robiła mu najbardziej ośmieszający kawały EVER! Ehh... jestem bardziej uczuciowa niż nauczyciel od zaklęć... No to tyle! ;*
    Gorąco pozdrawiam Amelia

    OdpowiedzUsuń
  7. W książce to była Sowia Poczta, albo gdzieś słyszałam to określenie

    OdpowiedzUsuń